Izabela Trojanowska – urodziła się 3 grudnia 1980 r. w Mielcu. Mieszka w miejscowości Borowa, niedaleko Mielca. Absolwentka Uniwersytetu Rzeszowskiego na kierunku prawo. Wiersze publikowała początkowo w Internecie, a część z nich znalazła się w cyklicznych antologiach, wydawanych przez portale poetyckie. Z Grupą Literacką „Słowo” związana jest od 2014 r. Jej wiersze ukazały się w Mieleckim Roczniku Literacko-Kulturalnym „Artefakty” (2014, 2015) oraz w miesięczniku literackim „Poezja dzisiaj”. W 2016 r. pojawiła się jej pierwsza książka poetycka pod tytułem „Akt”.


 

 

 

 

 

 

 

 

 

Z czułością

Wsłuchuję się w kroki nieznajomych. Mają inny rytm, prawdziwą

szorstkość i stanowczość wobec ziemi. Prowadzą do ogrodów,

gdzie młode źdźbła traw mają odwagę być najpiękniejsze,
w jasne ganki, sypialnie wchodzących w ciało światłocieni.

Podobno pamięć komórek nie zanika, a jednak zapominają nas.
Łapczywie starty naskórek opada z ust i zmienia się w kurz.
Dłonie wycierasz o spodnie. To takie banalne.
Chowam się, bo w mroku nie widać mokrej twarzy.
Przewracam kartkę, z czułością czytam kolejną zmarszczkę.

***

Jej świat nie walczy o wolność, gdy nazywam go
moim imieniem. Nie opiera się, gdy zamykam
w swojej źrenicy. Ale zostało może okamgnienie
i rozkwitnie we wnętrzach jej dłoni,
chłonnych jak żyzna ziemia wiosną.

W moich snach bywa smukłą topolą. Widzę giętkie ramiona
i sukienki szeleszczące niczym mięte wiatrem liście,
a czasem jest zwinną gazelą i gna bez wysiłku,
ledwo dotykając ziemi. Wtedy ja kurczę się, tak dziwnie,
do bijącego serca albo wrastam w ostatni wspólny brzeg
i jestem światłem latarni.

 

Wspomnienie

 

Tamten dom ma oczy Jana Pawła. Szlachetny zapach
drewna prowadzi od progu i rozwiera skrzydła
szaf, wciąż skrzypiących powojenne melodie.

Skrzętnie schowane skarby nie straciły na wartości.
Zza bram skarbca wychyla się dziewczynka w filcowym,
jaskrawym kapeluszu i zbyt dużych butach na koturnach,
jak dyktuje moda po drugiej stronie muru.

Mogłaby teraz znów przybierać pozy dojrzałej kobiety,
być jasnym tańcem po końcówki włosów, a później
położyć głowę na kolanach i pozwolić nawijać na palce muzykę.

Myślała wtedy, że tamte nieporadne ręce są starsze niż węgiel,
a przecież znały świat za mało. Jednodniowe motyle znikają,
ledwie nauczą się żyć.

 

Z podróży

 

Myślałeś, że będę wcześniej. Wiem, nie było mnie
bardzo długo. W książkach na chwilę odłożonych
zbladły historie, nie potrafiły beze mnie rozwiązać
supełków miłości połowicznie rozkwitłych.

Ogród zuchwale wrastał w ściany i w twoje serce
dzikim winem, wiatr ze wszystkich stron niósł
tę samą wilgoć południa. Bluszcze spinały barki,
a w skroniach krew pulsowała histerycznie.

Ale uwierz, niczego nie mogłam zaplanować.
W podróży dzieją się rzeczy nieprzewidziane.
Jeszcze kolanem domykam walizkę, jeszcze
zatrzymują tamte piosenki i wiersze pachnące miętą.

Księżyc był w pełni może milion razy, jak twoje oczy
nocami. Ja też nie mogłam zasnąć, w palcach obracałam
srebrny pieniądz, kuszący bardziej niż świat
pełnych talerzy i parujących kawą kubków.

Pewnie wychodziłeś na werandę, spojrzeniem łączyłeś
w linie proste wczoraj z dziś, dziś z jutrem.
Wyszeptywałeś mnie z daleka. Valentine, Valentine
odnajdziesz wyspy-łzy na mojej twarzy.


Coraz mocniej odbijam światło. Przypływy powoli
zostawiają słabe falochrony, odsłaniają uda, uwalniają kostki.
Wyjdź naprzeciw, mój cień położy się za chwilę
u twoich stóp.

 

Kamyk

 

Połączy nas kamyk przybłęda, na którym nieomal złamię obcas,
mniej więcej za rok. Uznam, że jest doskonały,
silny i gorący od słońca.
Podniosę, na chwilę zamknę w ręku wszechświat,
po czym upuszczę w miękką trawę.

Kilka miesięcy później, chłopak spod bloku kopnie nim
w chuligana z podwórkowego gangu. Kamyk nie sięgnie celu,
tylko wpadnie pod koła pędzącego auta,
odpryśnie dynamicznie i odbije się od ściany spożywczaka.
Siwy pan we flanelowej koszuli, zamaszystym ruchem,
zamiecie go z chodnika razem z kurzem, wprost pod twoje nogi.

Podniesiesz, bo pomyślisz, że jest doskonały
silny i gorący - pewnie ktoś przed chwilą trzymał go w dłoni.

 

Powrót

 

Nie płacz. Mówiłaś przecież, wszystko zaczyna się i kończy.
Dojrzewamy wolniej niż zboże, wysychamy szybciej niż siano.
Za kilka lat i ja, pierwszy raz, wyśnię ciepłe spichlerze.

Nie dziw się. Nie dalej jak wczoraj tłumaczyłaś,
że jest powietrzem, bo tak samo wypełnia płuca.
Jeszcze chwilę. I będziemy mieć piersi jak solne groty.

Nie bój się. Nie będziesz jedynie synapsą, która zapomniała.
Pustym oczodołem, kością bledszą od słoniowej.
Szlachetny papirus przylgnie znów do ziemi. Stanie się trzciną.
Żywą opowieścią, nie historią.

 

modlitwa człowieka XXI wieku

 

nie pozwól panie spoważnieć za szybko
stać się urzędnikiem mieć m3 i kota
na spółkę z sąsiadem

daj trochę poszaleć pokręcić
światem popędzić
za wiatrem
dobić do kalifornijskich plaż
byle tylko nie wyschnąć w słońcu
jak śliwka bo ta choć słodka
to brzydka

nie dawaj panie na starość
zamiast głowy blaszanego bębna
i brzucha jak kubeł na śmieci
weź śmiercią dobrą
niczym dawna kochanka we śnie
po cichu

i nie każ czekać zbyt długo
bo mam już plany na wieczność

 

deja vu

 

następuję po sobie niezmiennie. co dzień
jabłka na stole czerwienią się, bez wstydu
reklamując właściwy apetyt na życie.
na parapecie szamocą się wróble. przez chwilę
obserwuję ich dzióbki. zawzięcie wystukują odę
do chleba. powszedniego dnia parzę usta kawą,
zostawiam w pośpiechu nieumyty kubek.

później w garście zbieram uściski, w głowie słowa,
gdzieś pomiędzy gubię oddech, kilogramy, siebie.
wracam do przypadkowego nieznajomego uśmiechu.
tracę impet, płynność ruchów, melaninę.
wypełniam się powtórzeniem krwistego zachodu
- czas tłoczy mnie niezmiennie.

następnego ranka jestem wróblem. parzę usta.

 

jaszczurka

 

wieczorami kamienie wąskich uliczek kuszą bose stopy.
wolno oddają ciepło. z ciekawością przesuwam palce
po rozbielonych ścianach, nie dbając o tkliwość tkanki.

on znika czasem w niespodziewanych zaułkach,
albo przysiada na chwilę na małych placach, ale
nawet linie wysokiego ligustru nie przysłonią celu,
więc czekam.

idzie jasny, z ręką podniesioną tak, jakby nie sięgał po łuk,
a chciał tylko włosy odgarnąć ze spoconego czoła.
w ażurowych pergolach drżą bugenwille.
jaszczurki szeleszczą w rozgrzanych krzewach.
napięta skóra boli. najbardziej tuż przed.

chowam twarz w kącicierń,
a morze zawraca do brzegu ud.

przywieram do drzewa.

 

ty który nie śpisz

 

walcz o mnie każdego dnia
za mało mam z Piotra
bym mogła być kamieniem
dla samej siebie

potrzeba mi takiej dłoni
pod którą cichnie sztorm
truchleje biały szkwał
a ja ręce mam pełne niemocy
jak połamane wiosła
dziurawe żagle

wciąż zbyt łatwo przestaję wierzyć
że kiedy dotykam palcami
czoła ramion serca
kolejny raz wypływasz
w otwarte morze

 

nie czas

 

mówili
nie pisz o śmierci
cóż ty dziewczyno o niej wiesz
umarłaś raz czy dwa
ze śmiechu
wstydu
pewnie z miłości

nie wiesz
czy boli ostatni haust
świata
czy boli bardziej
niż mocny mróz w płucach

mijasz ją albo ona ciebie
trącasz ramieniem
w tłumie
może sama zabijasz
nie patrząc pod nogi

nie pisz o śmierci
wiosną
serca młodych liści
masz pod powiekami

nie czas
dopóki myślisz
że w pięści ją zaciskasz
kiedy rodzisz

 

genesis

 

zaczynam o szóstej
najtrudniejsza jest jasność
w tym nadal brakuje mi wprawy
nie wystarczy tylko unieść powieki
odsunąć zasłony
za każdym razem trzeba odnaleźć myśl jak diament
jasny kosmyk włosów dziecka

ziemia staje się moją od pierwszego dotyku
podłogi bosą stopą
po tylu latach stąpam twardo
choć czasem świat chwieje się w posadach
kiedy na chwilę zapominam znanych ścieżek

później kolejny raz kiełkują stuletnie akacje
majestatyczne świerki ciche trawy
bażanty kroczą nieświadome czyjejś obecności
zające wychylają łebki zza krzewów

dzień za dniem mija
jakby liczył po minucie
najdłużej stwarzam zawsze kobiety
kruche silne ciche wrzeszczące
obojętne i matki-teresy
równoległe jak światy

Urodził się 14 grudnia 1995 roku w Mielcu i mieszka tam całe życie. Na co dzień zajmuje się muzyką. Gra na wszystkim co wpadnie mu w rękę, jednak najbardziej zżyty jest z gitarą oraz instrumentami perkusyjnymi.Pasję do muzyki odkrył w gimnazjum, kiedy to założył z kolegami z klasy pierwszy zespół. Po szkole wraz z przyjaciółmi założył własne studio nagraniowe i zajmuje się nagrywaniem oraz obróbką dźwięku.
W 2015 wspólnie z przyjaciółmi stworzyli formację Makar & Children of the Corn.

Pisze wiersze oraz piosenki zarówno po polsku jak i po angielsku. Inspiruje go życie, sytuacje i ludzie których spotyka na co dzień.


"Twój przyjaciel Wiatr"

Pod gwieździstym niebem
zagubiłem siebie.
W oddali wyje pies,
boje się patrzeć wstecz.

W płuco sobie wbijam
do trumny kolejny gwóźdź.
Jak pięknie być ponad tym
i marzenia snuć.

Oczy swoje zmrużył
nasz wspólny dom.
Został tylko wiatr
by ponieść nad hen stąd.

Płynie niczym okręt
na otwartej wodzie,
co swojej przystani
odnaleźć nie może.

W sercu gra piosenki
bezwzględne niczym kat,
co przypominają mu radość
młodzieńczych lat.

Julia leży w domu,
płacze w swej pościeli
w łóżku, 
którego nigdy nikt nie ścieli.

I jak każdy okręt
dożył swoich lat,
deski napęczniały,
został tylko wrak.

W siwy dym się zmienił
nasz przyjaciel Wiatr,
co miał nam wiać
sto tysięcy lat.

Pościel niezadbana
oburzyła się,
że jej królestwo
to naiwny sen.

Wstali wcześnie rano
wszyscy jemu wierni
by zobaczyć jak podnosi się
z naszej męczarni.

Wyszli na ulicę,
lecz nie było tam nikogo.
Nasz przyjaciel Wiatr
gwiżdże sobie błogo.


"Kilka słów do was wszystkich..."
Pamiętasz, jak pachniały kwiaty
gdy byliśmy tylko dziećmi?
Pamiętasz, jak ciepłe były łzy
gdy płakałaś w moich ramionach?

Te chwile minione, rozwiane gdzieś na wietrze.
Dzisiaj łatwiej śnić niż żyć.

Gorzki smak sumienia czary w ustach mam co noc.
Spijam go od tak - z nawyku, sfałszowałem lekko uśmiech.

Wiem, że Ty to samo czujesz, gdy w tęsknocie tulisz koc
Tylko jeden serca gest, koszmar nocny zniknie.

Masz ten dar, więc pozwól mi
otworzyć serca nasze.
Nie by grabić, nie by bić,
lecz by być opieką zawsze.

I nie słuchaj nigdy wstydu, zgubny jest to nauczyciel.
Poprowadzi Cię w doliny chociaż możesz być na szczycie.

Ponad wszystkie szare sprawy, które serce męczą
doceń człeku skarb największy - twoje piękne życie.

"Na Drogę"
anioły, anioły, moje anioły
przy was jam zawsze spokojny, wesoły
lecz cały mój spokój wart jest tyle
że wy, anioły, nie macie skrzydeł

dosyć mam waszych ciepłych ramion
i szczerych do bólu ostrza znamion
zbrzydł mi wasz kojący dotyk
i wasze niebiańskie pieszczoty

pora wyruszyć naprzód, w ciemny las
by stawić czoła samemu sobie jeszcze raz

i tam osiądę na powalonym pniu
i oddam się pięknu, oddam się dniu
popłynę z wiatrem między gałęziami
i na jakiś czas pożegnam się z babami

zabiorę tylko tą najwspanialszą, jedyną
niezastąpioną, wszakże ona mą dziedziną
która zawsze serce me rozszalałe ciepłym dźwiękiem koi
i nigdy w płomienie ze mną iść się nie boi

jest zawsze przy mnie, czy upadek czy wzlot
gdy frunę po niebie, gdym pijany, oparty o płot
dźwięczne jej imię, aż w duszy mi gra
a imię to - muzyka

"Karuzela Planet"

Chociaż ciężko jest dźwigać świat cały na swych ramionach,
chciałbym zabrać Cię w gwiezdną podróż pod niebiosa.
Będziemy niczym bogowie, wiecznie piękni i młodzi
zwiedzać wszystko, co już było i wydarzyć się może.

Złamiemy horyzont zdarzeń i złączymy bieguny świata!
wszakże dla nas to tylko zabawa, draka.
Dzieckiem, ach dzieckiem pięknie być,
władać mocą wyobraźni, frunąć na skrzydłach ptaka.

Planety unisono zadźwięczą Ci
pieśń pisaną na twą cześć;

Wenus onieśmielona twym pięknem,
wnet zgaśnie jej blask, schowa się za słońcem;

Mars już niepotrzebny jest,
zwątpił w wojen sens;

Jowisz poprowadzi nas,
rozświetlając drogę;

Saturn płodny chów,
pielęgnować nam pomoże;

Uran nas ugości,
w niebieskich chmurzystych salonach;

Neptun z kropel łoże wyścieli
i fale uspokoi.

Jeśli więc chcesz, miej za sobą ten chwiejny gest -
podaj dłoń, rozluźnij skroń i postaw krok w przepaść.
Znikną dziwy i przepaść też zniknie gdy zamkniesz oczy
w krainie bogów nic Cię nie zaskoczy.

"Ranny Ptak"
Gdzie jesteś, przyjacielu mój?
Gdy wokół szum i gwar.
W harmonii głosów brzmi sto
i czeka na twój dar.

Twoje melodie zgrabne
i Twój anielski głos
tym głodnym i spragnionym
dają nadzieje i moc

ref.

gdzieś po drodze zaplątałeś się
we własnych tworów wyobraźni siec
Lawina myśli przygniotła cię
nie masz już siły by biec

Pewnego dnia pod moje okno
przywiał Cię wiatr
by zmienić moje życie
w wirujący szał

nurt rzeki nagle
rwącym się stał
a Ty mi nadzieją,
żebym radę sobie dał

ref.

Gdy otworzyłem oczy
nie było Cię wśród nas
nie śpiewał swoich pieśni
nasz poranny ptak

wyjrzałem wnet za okno
by wzrokiem śledzić cię
lecz jedyne co ujrzałem
to las uschniętych drzew


"Jesteś"
Jestem taki dziwny,
a Ty i tak jesteś tu.
Jestem taki zimny,
a Ty i tak jesteś tu.
Tu jest tak dziwnie,
a Ty i tak tu jesteś.
Tutaj jest tak zimno,
a Ty i tak tu jesteś.

A gdy ja jestem tu,
a Ty jesteś tam,
i tak nie jestem sam
bo jesteś.

Jestem tak daleko,
a Ty i tak jesteś przy mnie.
Jestem straszną kaleką,
a Ty i tak jesteś przy mnie.
Wszystko mi obojętne
bo jesteś przy mnie.

Jestem taki zły,
a Ty wciąż mnie kochasz.
Jestem taki mdły,
a Ty przezemnie szlochasz.
Gdy chwyta mnie za szyje
skostniała dłoń - śmierć,
ja łapie Cię za ręke
a śmierć to tylko sen.

Wiem, że Cię to boli,
tak kochasz i nienawidzisz.
Wiem dobrze, nie musisz
niczego już się wstydzić

 

"Czerwony Guzik"

Na stole leży czerwony guzik.
Jeśli go połkniesz, możesz się zadławić.
Może to wiele przykrości Ci sprawić
a nawet do snu ułożyć tak, że się nie obudzisz.

Guzik winno w koszuli się nosić,
lub w spodniach tudzież płaszczu.
Lecz kto wpadłby - guzik wrzucić do barszczu
tak po prostu, żeby się nie smucić?

Spadł kiedyś ze stołu, potoczył się po posadzce
przez korytarz, drzwi wyjściowe, zatańczył na klatce.
Przez drzwi wyfrunął na świeże powietrze
zniknął za rogiem i rozpłynął się w mieście.

Tuż za nim biegniesz ty, jest na wyciągnięcie ręki.
A gdy go chwytasz, podnosisz głowę
i uwierzyć nie możesz, co widzisz -
lat przybyło a ty wciąż za guzikiem gnasz.

I cały wszechświat i boski budzik
i aniołów chór swym śpiewem
próbuje pomóc ci w biedzie
a tobie w głowie tylko guzik.

 

"Cykuta"
Lać pragnę
w gardziel otwartą
goryczy czarę

aż pysk wyparzy,
bym nie mógł
powiedzieć już nic.

Lać pragnę
na oślep co popadnie
aż padnę,

bym mógł
zapomnieć żal
i zmartwień sto.

Lać pragnę
aż utopię wszystko
i utonę sam.

Gorzką pokutę
zamiast łez,
ostatni w piersi dech,
nie czuje jak padam.

Oczy zamglone
nie widzą nic.
Kłamliwe deluzje,
nadzieje mizerne.

Wrzeszczeć chcę
z rozpaczy
że jestem przegrany.

Sączy krew
serce me
które sam kaleczę.

Wrzeszczeć chcę
by usłyszeli, że
cierń oplata me ciało.

Nie słyszy nikt,
bo winny sobie
jestem sam.

 

"Ratunek"

Puste dni mijają gdy jesteś daleko,
obserwuje świat pod zmrużoną powieką.
Jesteś ciągle przy mnie, we mnie, jesteśmy razem
a ja wciąż nie mogę się pogodzić z tym obrazem.

Leżysz obok mnie, a nagle w głowie iskra -
do pustego łba światła myśl mi przyszła!
Rozwiązanie mam na mój urojony ból wielki -
spędzić parę chwili sam na sam w gronie butelki.

Pociągam łyk, jeden, drugi, trzeci
dziesiąty, dwudziesty, uff, jak ten czas leci!
W głowie szumi przyjemnie, i zaraz wredna myśl -
kąpiesz się przy ścieku, miałeś do źródła iść.

Ile łyków było, nie wiem, nie pamiętam,
bezwładnie wypuszczona pęka butelka.
W głowie już jedno - "dooo do-mu iść"
a tu nagłe pojawia się ta wredna myśl...

Uroiłem sobie, że jesteśmy rozłączeni.
Chyba sam ze sobą jakiś problem mam.
Choćbyśmy byli ze sobą zaręczeni
ja i tak będę czuł się sam.

A na samotność zawsze jest dobra metoda
tylko, że potem z rana strasznie boli głowa.
Wnętrze przepalone, wije się majakach,
gdzie ta moja mądrość? Wyrzygałem ją w krzakach.

Widzę Cię znowu, nie patrzysz mi w oczy,
chociaż wiem, że niczym mnie już nie zaskoczysz.
Znam Cię na wylot bo jesteśmy tacy sami,
chciałbym żeby nie było żadnych ścian między nami.

Pociągam łyk, jeden, drugi, trzeci...

 


 

Tomasz Pycior


Urodził się 30 stycznia 1941 roku w Trzcianie, w powiecie mieleckim. Po ukończeniu Szkoły Podstawowej w Trzcianie w 1955 roku podjął naukę w Liceum Sztuk Plastycznych w Sędziszowie Małopolskim. Po ukończeniu drugiej klasy tejże szkoły powrócił do domu prowadzić gospodarstwo rodzinne. W 1960 roku rozpoczął pracę w WSK Mielec, a w 1967 roku zdał maturę w Technikum Mechanicznym dział budowy płatowca. W WSK Mielec pracował do 1980 roku, od 1987 rozpoczął pracę w Iglopolu w Trzcianie.

Pisanie wierszy to jego życiowa pasja, pisze wiersze , często satyryczne, ukazujące przywary otaczających go ludzi, także „wielkich” tego świata. W 2006 roku otrzymał wyróżnienie za wiersze „Tęsknota” i „Jeszcze Polska nie zginęła” w konkursie poetyckim w Tuszowie Narodowym „Ojczyzna to kraj dzieciństwa”, wyróżnienie w konkursie poetyckim ”Wola Mielecka w wierszu i opowiadaniach” za wiersz pt. ”Korzenie”, a w 2007 roku w regionalnym konkursie literackim „Strzeż mowy ojców strzeż ojców wiary” otrzymał wyróżnienie za wiersz „Pieśń o Matce Bożej”. 23 września 2009 r. w czytelni Gminnej Biblioteki Publicznej w Tuszowie Narodowym odbyła się promocja tomiku poezji "Zostawić ślad". Za swoje prace zdobył dwie nagrody, cztery wyróżnienia, oraz kilka listów gratulacyjnych i dyplomów.

Do tej pory drukiem ukazało się 8 autorskich tomików poezji, w tym jeden z fraszkami i innymi drobnymi utworami poetyckimi: Zostawić ślad (2009 r.), Rymowane myśli i spostrzeżenia (2010 r.), Sens życia (2011 r.), Wesele na wsi (2011r.), Historia powstania parafii Trzcianie (2011 r.), Fraszki i inne igraszki (2014 r.), Barwy rzeczywistości (2014 r.), Z życia wzięte (2015).

Artykuły:
1. Zostawic ślad
2. Rymowane myśli i spostrzeżenia
3. Wesele na wsi
4. Sens życia

zdjęcia z promocji
FILM
Promocja tomiku poezji Sens życia - cz.1
FILM
Promocja tomiku poezji Sens życia - cz.2

 


Tomasz Pycior Wesele na wsi , spektakl „Młody chce układać życie”
DK Grochowe 16.06.2013

link do filmu: http://youtu.be/K0F0IR4iqbU
montaż : Zbigniew Wicherski


WDZIĘCZNOŚĆ DZIECI

Siądź porozmawiać pomóż rodzicom ;
kiedy ? jak w pracy lub za granicą
kto z takim starym rozmawiać umie
przecie on życia dziś nie rozumie.

Nie ma komórki ni iternetu
o czym z nim gadać można człowieku
o dawnych czasach które nie wrócą
czy o nieszczęściach które zasmucą ?

W żadnym temacie nie mają racji
stary - to towar już po gwarancji
co się go trzyma choć to kosztuje
a on nie schodzi i zastępuje.

Dziś się to dziecko wszystkim zasłania
a gdzie jest wdzięczność, gdzie przykazania ?
gdzie wiara ojców Boża nauka
to jak ją wpoić, jak nikt nie słucha ?

Że żadna cnota dziś nie jest w cenie
stąd postępuje zezwierzęcenie
jak się utrzyma dłużej w tym stanie
to kanibalizm wkrótce nastanie.

Tomasz Pycior,  26.07.2015 r.


O PANIE (pieśń)

O Panie któryś jest nad nami
trudy naszego życia znasz
co dzień o pomoc Cię błagamy
zwracając w Twoją stronę twarz.

O usłysz Panie nasz błagalny głos
oddal nieszczęść i chorób od nas cios
by powróciła do nas siła
Zelżał nasz los.

A kiedy przyjdzie z tym światem rozstanie
swą dobrotliwą podaj dłoń.
Do serca swego przygarnij nas Panie
promieniem łaski ogrzej naszą skroń.

Zapomnij naszych myśli błędny tok
na miłosierdzie swoje skieruj wzrok
w dobroci swojej na wieczny czas
przygarnij nas.    

Tomasz Pycior     03.08.2015


CO MOŻNA

Co można zrobić jak się jest stary
jak nie działają już żadne czary
jak się nie rusza ręką czy nogą
jak już lekarze pomóc nie mogą.

No można usnuć taką riposte
że wezmę umrę lecz to nie proste
bo kto normalny sam sobie szkodzi
a zwłaszcza gdy śmierć doń nie przychodzi.

Jak się nic złego nie dzieje w głowie
choć pamięć sprawna tylko w połowie
nawet gdy sprawność znacznie podcięta
adres do domu dobrze pamięta.

Można z wszystkiego uczynić kpiny
można ciężarem być dla rodziny
można od dzieci doznać przykrości
no i krzywd wielu w swojej starości.

Można też złożyć grosików pare
zwiedzać krajobraz i miasta stare
szlakiem historii ruszyć po kraju
w każdym miesiącu nie tylko w maju.

Wszystko tak proste patrząc z daleka
a bliżej spojrzeć to temat rzeka
Tu nie dosłyszy, tam nie dowidzi
i własnych ruchów człowiek się wstydzi.

Więc można tylko wieczór i z rana
składając ręce w modłach do Pana
ocierać z łezki oczy, jagody
jagody wspominać jak to było się młodym.  

Tomasz Pycior      05.08.2015



WOŁAM DO CIEBIE PANIE

Skoro tylko wstaję z rana
natychmiast wołam do Pana
do mego Boga na niebie
i szukam go koło siebie.

Jak ubranie biorę na się
głos ze serca wyrywa się
niechaj będzie pochwalony
Jezus Chrystus Bóg wcielony.

Kiedy idę do Kościoła
serce od radości woła
niechaj będzie pochwalony
Jezus Chrystus Bóg wcielony.

Gdy na krzyżu ujrzę Pana
zaraz padam na kolana
usta me szepczą w pokorze
bądź pochwalon dobry Boże.

Kiedy w czasie podniesienia
z sercem pełnym uwielbienia
wznoszę wzrok swój i w pokorze
wielbię Ciebie dobry Boże.

A wieczorem dobry Boże
zanim sen me oczy zmorze
Dzięki Tobie czynię Panie
za Twe nade mną czuwanie.

Kiedy przyjdzie dobry Panie
moje z tym światem rozstanie
nie wypuść mnie z swej opieki
bym pozostał Twój na wieki.

Tomasz Pycior    19.08.2015



POLITYKA

Wszystko co dzisiaj człowiek dotyka
właściwie mówiąc to polityka.
Co będzie w kraju, w rolnictwie, sporcie
jest polityką w każdym resorcie.

Między partyjne o władzę spory
kto teraz wygra bliskie wybory,
kto tu premierem państwa zostanie,
komu powierzy lud zaufanie.

Jakich się zasad Prezydent ima
co obiecywał dziś nie dotrzyma
jak obietnice miałby sforsować
ile to wszystko będzie kosztować ?

Jak dziś rolnictwo wybawić z nędzy
skąd na to wszystko dostać pieniędzy
gdy straszna susza ten kraj dotknęła
a nawet banków nie ominęła.

A tu uchodźców pcha się tłum dziki
mało że z Syrii, jeszcze z Afryki
Przyjaźń sąsiedzka dziś się zachwiała
a w kraju wojna już rozgorzała.

Miało być miło i zgodnie właśnie
tę politykę niech piorun trzaśnie !
Nie ma pieniędzy , braknie nam chleba
Jeszcze nam tylko wojny potrzeba.

Do głowy myśli przychodzi mrowie :
Czy ten świat cały stanął na głowie ?
W rzekach brak wody - budujemy wały
czy mózgi też nam wyparowały ?

Tomasz Pycior    20.08.2015 r.

 


 

Uroki życia

Piękny ten świat, gdy w letnie dzionki
Słoneczko złotem lśni,
Gdy nad polami dzwonią skowronki,
Kocham to ja i ty.
Piękny, gdy w wieczór słońce zachodzi
Za góry i drzew konary,
Najdłuższy cień wraz z tobą chodzi
I budzą nocne mary.

Piękny, gdy w ciepłą noc gwiaździstą
Po niebie księżyc kroczy,
Gdy pierś twa chłonie woń drzew czystą,
A w niebo wlepiasz oczy.
Lecz najpiękniejszy jest o świcie,
Słowik się ze snu budzi,
Jak człowiek kocha, tchnie w nim życie,
Jest najszczęśliwszym z ludzi.

Urzeka wiosną, czaruje latem
I dziwi się jesienią.
Czy denerwuje cię zimą zatem?
Czy twe poglądy się mienią?
A gdyby jednak wszystkie pory życia
Przeżywać jednakowo,
I zawsze byłoby coś do odkrycia,
Brać życie nie nerwowo.

A zawsze kochać, zawsze rozumieć
Następstwa i przyczyny,
Może przebaczyć, przemilczeć umieć
Obrazę, potwarz, drwiny.
Stanowczą ręką trzymać na wodzach
Swe nerwy, uniesienia,
Większe wrażenie zrobisz na wrogach
I bliższyś pogodzenia.

Może ktoś przezwie cię flegmatykiem
Lub spyta, co masz z tego?
Lecz tyś równania jest grafikiem
I wzorem dla każdego.
Śpiewać nie będą ci w podzięce,
Nie licz na dziękowanie,
Czyste sumienie, czyste serce
Tobie za wszystko stanie.

04 listopada 1992 roku

 


Coś o sobie


Nie widziałem cudów świata,
Nie na dworach życiem wiódł.
Moje życie z wsią się splata,
A rzeźbił mnie znój i trud.

W wiejskiej chacie urodzony
Edukację z życiem brał.
W wiosce też szukałem żony,
Bym z nią wspólny język miał.

Miłość ziemi swej Ojczyzny
Z mlekiem matki dzieckiem ssał.
Jej boleści, rany, blizny
W swoim sercu zawszem miał.

Stąd ją kocham, jak swą matkę,
Wszakże matek miałem trzy:
Jedna rodzi, druga karmi,
Trzecia łask swych daje mi.

Matko Boża – mnie grzesznika
Nie odpychaj, strzeż i chroń.
Ja prostackie swoje życie
Składam w Twą Matczyną dłoń.

A na ziemskim tym padole
Póki duch się we mnie tli
Moje czyny, myśli, wolę,
Pozwól ofiarować Ci.

Niech przygarną twe ramiona
To, co u stóp składam Twych.
Moją muzą była żona
Natchnień dobrych i tych złych.

Życie moje już przygasa,
Jeszcze tli się ducha żar.
Jeszcze pisak w ręku hasa
I w tym właśnie życia czar.


22 listopada 2002 roku


. . .

Wiatr niesie radość w majowym powiewie,
A raben wdzięcznie kwili gdzieś na drzewie,
W którego cieniu ja chwilę usiadłem
I w taką oto zadumę popadłem.

Kraj bliski sercu stanął przed oczami,
Kraj oddzielony lądem i morzami.
Kraj, co był dla mnie gniazdem jak dla ptaka,
Kraj ukochany przez serce Polaka.

Tam moja matka, co mnie urodziła,
Tam moja ziemia, co mnie wykarmiła,
Tam moja żona krząta się u chatki,
W której zostały moje lube dziatki.

Rwany tęsknotą, żal mi duszę ściska,
Patrzę na ptaka – łza mi z oczu tryska.
Widać w nim radość, bo wesoło śpiewa,
A moje serce cierpi, ubolewa.

Szczęśliwe ptaszę, bo nie zna tęsknoty,
Nie zna uczucia żalu, ni zgryzoty.
Zawsze znajdzie wyjście jeśli jest w potrzebie,
A jak ma rodzinę, no to blisko siebie.

Wszystko to prawda, co dotyczy ptaka,
Prawda, że tęskni serce Polaka.
Nie każdy w życiu może być ptakiem,
Polakiem zrodzon – zostaniesz Polakiem.

Springfield, 23 maja 1981 roku


Krwią męczeńską spłynął Katyń

Nad Katyńskim lasem, mgła zawisła sroga.
Wśród mgieł krzyk, płacz, lament wznosi się do Boga.
Pośród dymu, huku, języków płomieni,
Ulatują dusze z ciał żywcem pieczeni.
A cóż to za straszna chwila, taka sroga?
To kwiat Polskich dzieci ze skargą do Boga.
Bo lat siedemdziesiąt ta ziemia zabrała,
Kwiat inteligencji, tu leżą ich ciała.
Dlatego, że wiernie przy Ojczyźnie tkwili,
Tu za nią swe życie w ofierze złożyli.
Dziś z hołdem wdzięczność ekipa zdążała
I ta katastrofa okrutna się stała.
Razem z Prezydentem, senat i posłowie,
Najważniejszych działów, władz polskich szefowie.

Kilku generałów, księża i biskupi,
Zestaw polskich mózgów ten samolot skupił.
Był były prezydent Kaczorowski, który
Tu w czterdziestym roku sam uniknął kuli.
I ci, dzięki którym kraj wszedł do wolności,
A także legendy tej Solidarności.
Przed siedemdziesięciu laty, zbrodnia tu spełniona,
Która jeszcze dotąd, nie jest rozliczona.
Dziś znowu tę ziemię Polska krew zrosiła,
Tragedia, ten biedny lud osierociła.
O biedna kraino, gdyby ci Rodacy,
Co za Ciebie giną, wzięli się do pracy
I po garstce ziemi z Ojczyzny zabrali,
Toby dłońmi swymi Polskę usypali.

I znów Zygmunta dzwon poniósł smutny ton,
To wielkich ludzi zgon swym jękiem głosił on.
Wspomnienia nie starte łez potoku warte.
W dniu niezapomnianym, Papież był chowany.
A ile takich dni w pamięci naszej tkwi?
Lotnictwa polskiego kwiat, tragicznie na ziemię spadł.
Tyle nieszczęść, krzyżów zda się,
Spadło na nas w krótkim czasie.
Czy nie znak do dla nas nakazany z nieba,
Że nam się pod krzyżem zjednoczyć potrzeba.
Bo tylko pod krzyżem tylko pod tym znakiem,
Polska jest Polską, a Polak Polakiem.
Że czas skończyć kłótnię, niesnaski i spory,
Bo nadszedł czas próby, smutku i pokory.
A któż nas przed zgubą sieroty uchroni?
Chyba Matka Boża! Wołajmy więc do Niej.

Nie opuszczaj nas, nie opuszczaj nas,
Matko, nie opuszczaj nas.
Matko pociesz, bo płaczemy.
Matko prowadź bo giniemy.
Ucz nas kochać, choć w cierpieniu,
Ucz nas cierpieć, lecz w milczeniu..

10.04.2010r.

 


SMOLEŃSK

Nad smoleńskim lasem wielka łuna świeci
To w tym ogniu giną nasze polskie dzieci.
Wnętrze samolotu gdy w ogniu stanęło
Jakby je na ziemi piekło ogarnęło.

Do pasa lotniska sekund brakowało,
Kiedy to potworne nieszczęście się stało.
Właśnie lewym skrzydłem o drzewo zahaczył
I jak ranny orzeł sterowność utracił.

Cielsko samolotu z ziemią się spotkało,
Przy takiej szybkości w proch się rozleciało.
Wewnątrz nastąpiła tam śmiertelna trwoga,
Bo w ogniu znalazła się cała załoga.

Nikt z tej katastrofy nie pozostał żywy
I cudu nie było, tylko szok prawdziwy.
Choć wiele wypadków lotniczych już było,
Nieszczęście tej miary pierwsze się zdarzyło.

By dwóch prezydentów i z jednego kraju
Choć różnica wieku wraz poszli do raju.
Dziesięć najgłówniejszych w armii generałów
I przedstawicieli ważnych w Polsce działów.

Trzech wicemarszałków i trzech senatorów,
Piętnastu posłów, kilku członków BOR-u,
Biskupi, kapłani też dziesiątek bity,
Lekarze i bliscy z prezydenckiej świty.

Kwiat inteligencji, kadra doświadczona
Cały ciężar państwa był na ich ramionach.
Przed siedemdziesięciu laty kiedy tu zginęła
Tak i teraz męczeńską krwią ziemia spłynęła.

O nieludzka ziemio! Polską krwią zroszona;
Tyś szczątkami Polaków na wskroś przesycona.
Tyś okupem największym za wolność. Płacona
Jeszcze po siedemdziesięciu latach odnowiona.

Ci, co na miejsce kaźni swych ojców jechali,
Po raz drugi od Ciebie takich zdrad doznali.
Tyś już własnością Polski, polską krwią kupiona,
Bo od tej krwi polskiej – tyś sama czerwona.

Logicznego brak tu jest uzasadnienia;
Jaki cel ta tragedia miała do spełnienia?
Czy aż takiego wstrząsu trzeba było,
By polską krzywdę reszta świata zobaczyło?

A może to przestroga dla tych, co zostali,
By szkalowania innych wreszcie zaprzestali.
By jak misję traktować poselskie mandaty
Nie gryźć się o stołki, jak psy o ochłapy.

Niech pamięta Polak; Polka go zrodziła
I że polska ziemia jego wykarmiła.
Niech dług swój z honorem swej Ojczyźnie spłaci
A wtenczas będziemy silni i bogaci.

11.04.2010 r.


Kruchość życia

Jak się coś zaczyna, kiedyś skończyć musi.
Tu historię życia też poruszyć kusi.
Niewinnie poczęte, a walczy o życie.
Chce prawa do niego potwierdzić niezbicie.

Choć z pomocą innych, jakoś stawia kroki.
Z latami wyruszy sam w ten świat szeroki.
Musi tylko nabrać pewności i wiary,
Żeby poznać życia tajniki i czary.

Niełatwa to sprawa, twierdzę jak tu stoję,
Wiedzieć jak pokonać trudności i znoje.
Bo taka jest prawda o życiu niestety,
W większości zależne właśnie od kobiety.

Są jednak przypadki, a jest ich niemało
Od płci niezależnie cierpi każde ciało.
Czy to przez chorobę, samotność, rozstanie,
W końcu nie przewidzi nikt, kiedy nastanie.

Słuszną nazwą tego będzie przemijanie.
Żal, smutek niosące, to jest to rozstanie.
W większości, to każdy ma kogoś bliskiego,
Który w jakiś sposób przystaje do niego.

Kocha, przywiązuje, dzieli wspólne trudy,
Jada z jednej miski, pierze wspólne brudy.
Aż tu w jakimś czasie coś złego się stało,
Z niezależnych przyczyn jedno pozostało.

I bez pożegnania, bez jednego słowa,
Odszedł i to życie trza kleić od nowa.
Ile wtenczas żalu, ile łez wylanych,
Ile słów zostało niewypowiedzianych.

Prac niedokończonych i spraw niezamkniętych
Ile planowanych, nawet niezaczętych.
Ile bliskich zostało, że nie pomnę dzieci
On odszedł! Niech mu Światłość Wiekuista świeci.

Jeszcze jak dane mu było się nacieszyć życiem;
A jak młody, co mówić? Że stąd odszedł z niczym.
Odszedł, po nim kamień grobowy zostaje.
Zostałem przy życiu do myślenia daje.

Że wszystko, co tutaj zgromadzić się dało,
Dalej za nim nie pójdzie. Na ziemi zostało.
Że nie dobra zdobyte są dla Boga tronu
Lecz dla dobra duszy trzeba spuścić z tonu.

Dla żywych, tylko wspomnieć pozostało,
Że odchodzi człowiek, jakich bywa mało.
I że próżni po nim zastąpić nie sposób
Bo nie ma na ziemi identycznych osób.

14.04.2010 r.


O śmiechu prawie wszystko

Choćby rodzina na mnie się wściekła,
Cała publiczność mnie się wyrzekła,
Albo pół świata stało na głowie –
Nikt nie zaprzeczy, że śmiech to zdrowie!

Śmieją się dzieci, śmieją się młodzi,
Śmieją się starzy, bo co im szkodzi,
Śmieją się ludy i śmieją rody,
Kiedy do śmiechu znajdą powody.

Śmiejmy się szczerze z żartów, kawałów,
Śmiejmy się z pysznych i ideałów,
Z niewinnych figlów, udanej psoty
I z polityków, i ich głupoty.

Śmiejmy się z biedy i beznadziei,
Z błaznów, krętaczy i ze złodziei,
Z tych, co by chcieli, ale nie mogą,
Z tych, co nie dadzą przejść życia drogą.

Śmiech bywa słodki, szczery, naiwny,
Chytry, zgorzkniały i całkiem dziwny,
Kapryśny, kwaśny czy hałaśliwy,
Ładny i brzydki lub urągliwy.

Według odczucia lub też przyczyny,
Różne w uśmiechu stroimy miny.
Nawet nie zawsze wie o tym głowa
Jak się w uśmiechu buzia zachowa.

Najcudowniejszy jest uśmiech dzieci.
W źrenicach szczęścia iskierka świeci,
Czasem przez łzę, jakby z nadzieją,
Że starsi uśmiech ten zrozumieją.

Drugi, od młodej pary wysłany,
Jest dziwnym szczęściem nacechowany,
Niczym anielski, tak chciało by się
Jego zachować na całe życie.

Trzeci, dobroci – mądrej, dojrzałej,
Co daje spokój ludzkości całej.
Ma wyciszenie i ukojenie,
Tak pożądany niczym zbawienie.

Jest jeszcze uśmiech od reszty inny,
Taki na czasie – tolerancyjny.
Ja z niego śmieję się ust kącikiem,
Bo każdy uśmiech – jest odprężnikiem.

07 marca 1996 roku

 


Pies i kot

Na podwórku, gdzieś pod płotem,
Młody pies bawił się z kotem.

A miła to była zabawa:
Podskoki, koziołki, ucieczka, obława.

Sam styl tej zabawy, ten zapał uparty
Wskazywał na przemiłe obustronne żarty,

Że patrząc się nań z boku tak by się zdawało,
Że uczucie przyjaźni wiecznie będzie trwało.

Aż tu przy jednym z wywrotów mocniej przyduszony
Zamiauczał z bólu kocur dziwnie napuszony

I wystawił pazury, będąc w gniewu sztosie,
Drapnął nimi boleśnie psa po miękkim nosie.

Pies – by nie być dłużny fałszywemu kotu
Warknął, kłami błysnął, odwrócił sierść grzbietu

I już miał kłapnąć kota goniąc za nim w lewo,
Lecz ten zdążył już dopaść tam rosnące drzewo.

I z kocią zręcznością wspiął się nań szczęśliwie,
Tylko pies został pod drzewem szczekając zjadliwie.

Odtąd o skłóconych powiadali potem,
Że niejeden z niejednym żyją jak pies z kotem.

Stąd przysłowie bardzo stare:
„Każdy żart ma swoją miarę”.

04 lutego 1979 roku


Jak postrzegam świat

Już od wielu, wielu lat
Kocham życie i ten świat.

Świat dziecięcy, świat młodzieńczy,
Co się zawsze do mnie wdzięczy.

Podziwiałem świat dojrzały,
Był ciekawy i wspaniały,

Tajemniczy i nieznany,
Poznawany, odkrywany.

Żyłem w nim i w nim żem tkwił,
Bo ten świat – mym światem był.

W każdej chwili, w każdej porze,
W świt, skwar, mrok czy zmierzchu zorze,

Czy to w upał, deszcz czy mróz
Podobał mi się i już.

Podziwiam Twe dzieło Boże,
Piękniejszego być nie może.

02 czerwca 2001 roku

 


 

Westchnienie do Boga

Kiedy się budzę, kiedy wstaję z rana,
Nim zwykłą zacznę pracę,
Najpierw uklęknę i wołam do Pana.
Modlitwą ten dzień zacznę.

Dziękuję Bogu za to, że przeżyłem,
Że jeszcze dach mam nad głową,
Że żadnej klęski sam nie doświadczyłem,
Że szczęście i dostatek jest moją połową.

Kiedy w południe jękną głośno dzwony,
Zadumam się, westchnę może,
A myśl dziękczynna biegnie w nieba strony,
Z Twojej woli żyję Boże!

Po dniu całym spracowany
Nim odpocząć się położę,
Na kolanach, zatroskany,
Tobie dzięki czynię, Boże.

Za to słońce, co tak grzało,
Za ten wiatr, co wiał na pola,
Że mi się pracować chciało,
Za to, że chleb rodzi rola.

Za to, co się dziś zdarzyło,
Za ten piękny śpiew skowronka,
Za wszystko, co mnie cieszyło,
Za kwiat, co wyrasta z pąka.

Za wstające ranne zorze,
Za zmierzch, co zapadł za słońcem,
Wszystko Ty mi dajesz Boże,
Tyś początkiem mym i końcem.

05 lipca 1993 roku


PIOSENKA O PAPIEŻU POLAKU
Na melodię: Góralu, czy ci nie żal

Raz w Polsce Papież się zrodził,
Co po polskich górach chodził.
I lubił pływać kajakiem
I wędrówki górskim szlakiem.

Ref. A zawsze mu było żal
tych polskich gór i tych hal. (bis)

Kochał on młodzież i dziatki
I dróżki polne i kwiatki.
I chaty wiejskie rozsiane,
I dachy na nich słomiane.

Ref. I piosnki, co śpiewał bór,
I echo, co niosło wtór. (bis)


DLA UCZCZENIA PAMIĘCI NAJWIĘKSZEGO Z POLAKÓW, KAROLA WOJTYŁŁY
Na melodię Zapada zmierzch

Wśród wszystkich nazwisk otoczonych sławą,
Autorytetów świata, wielkich serc,
Choć wielu z nich tkwi pod polską buławą,
To Papież Polak najsławniejszym jest.
Z skromności swej i z dużej wiedzy znany
Przez cały świat naukę niesie swą.
Za prawość ducha WIELKIM mianowany,
W obliczu śmierci niesie godność tą.
A kiedy stawał przed obliczem Pana,
żeby rachunek z ziemskiej misji zdać,
Świat się pogrążył w modłach na kolanach,
By za nim prosić Boga – i żegnać.
I prawie wszystkie państwa i narody
Oddały Jemu szacunek i cześć!!!
Pod kątem tym historia nie zna zgody,
Aby któremu władcy taką nieść.
Niech sława cnoty Jego nie zaginie,
I niech przez wieki pośród wiernych trwa.
Czysta – jak myśl, co z głębi serca płynie,
A w trudnych chwilach niech nam przykład da.

 


Pogrzeb śp. ks.Prałata Michała Winiarza

Smutno dzwony zabiły.
Jęk, płacz słychać w ich glosie!
To z żalu, że do mogiły
Ten, co powołał je poszedł.

Ten, co im tu miejsce zgotował
Co stworzyć je kazał i ochrzcił.
Co bogu świątynie zbudował
I z ludu uczynił kościół.

Ten, co w służbie Boga
Przez lat sześćdziesiąt pięć stawał
Wiernym wskazywał, gdzie doga
I dobry przykład dawał.

Ten, co chrzcił nasze dzieci,
Uczył życia i wiary.
Co łączył sakramentem
I błogosławił pary.

Ten, co w ostatniej chwili
Z Wiatykiem i pociechą
Szedł - nie raz pieszo gdzie żyli
W wiejskich chałupach pod szczechą.

Nie bacząc na pogodę
Jaka na dworze się działa
Prowadził w ostatnią drogę
Swoich parafian ciała.

Dziś Jego powołał Pan Bóg
Kiedy wiekiem strudzony
By wedle Jego zasług
Był dobrze nagrodzony.

Żegnamy Cię Ojcze kochany
I polecamy Cię Bogu
My Twoje sieroty ze Trzciany
Bo Tyś już na Boskim progu.

Dziękujemy serdecznie
Za lat pięćdziesiąt z nami
O pokój Twej duszy wiecznie
My dziś prosimy ze łzami.

Przyjmij Panie sługę godnego
Twego Boskiego wejrzenia
Weź do Królestwa swego
Wiernego do ostatniego tchnienia.

 


Życie na kredycie

Podpatrzyłem kiedyś kilku emerytów,
Jak robili zakup za wpis do zeszytu.
A co najciekawsze, śmieszne - może wiecie?
Każdy miał swą stronę niczym w Internecie.

I każdy do pełna torbę naładował,
Jak coś nie wchodziło, w reklamówkę schował.
Potem tylko palcem na zeszyt pokazał
I sprzedawca wpisał, i się nie obrażał.

I spokojnie czekał aż do rent wypłaty,
A czasem i dłużej, dzieląc dług na raty.
Pomyślałem: małe są emerytury
I nie można żyć za nie płacąc z góry.

Ale szlak mnie trafił - wiecie, rozumiecie,
Przecież żyć nie można wiecznie na kredycie!
Ten budżet co bierze, trzeba rozplanować,
By żyć na bieżąco, a nie wciąż borgować.

Biednych można dziś spotkać w każdym narodzie,
Ale wiele z nich z własnej winy jest o głodzie.
A żeby oddać całą prawdę bez obciachu,
To wieku na własne życzenie nie ma swego dachu.


Zegar życia.

Wieczór nastał głęboki
Słońce dawno już zaszło
Ciemnych chmurek obłoki
Skryły wioskę i miasto.

Za ich firany ukryty
Piękny nieba firmament
Świat cały w mrok spowity,
Widać w powietrzu zamęt.

Tylko śniegowe płatki
Cicho lecą na ziemię
0 różnych wzorach łatki
Na chmurkach zima drzemie.

A ja siedzę przy oknie.
Cisza w uszach mi dzwoni,
I rozważam samotnie,
Jak to życie czas goni.

Co tylko minęła wiosna
Latem byliśmy młodzi
Już mija jesień radosna
I zima życia nadchodzi.

I jakoś tak posmutniało,
Radości brak powodu.
Jakiś wewnętrzny głos woła,
By się zbierać do odchodu.

I tylko zegar uparty
Jak bomba cicho tyka.
Był świat przed nami otwarty,
Ale już się zamyka.


STAROŚĆ

Piękne życie jest młodemu.
Lecz nie takie dorosłemu.
A na pewno - nie wiem, czemu,
Takie przykre jest staremu.

Mówię nie wiem, lecz zgaduje;
W tym, co stare - coś się psuje
I usterek nie wyliczy,
Czego kolwiek to dotyczy.

Bo człowiek, to też maszyna,
Co na starość się zacina.
Zda się, że w porządku z głową,
Traci zdolność przepustową.

Słabnie pamięć, słuch i oko,
Nie podskoczy już wysoko,
Bo mięśnie ponaciągane,
A stawy powybijane.

Twarz blednie, a glos gdzieś znika,
Podobny do nieboszczyka.
Postać zgięta, no, bo chora
I przypomina upiora.

Palce krzywią się jak szpony.
Co raz rzadziej ogolony.
Mało siwy -jeszcze łysy
I co raz mniej zjada z misy.

Spać nie może, leży wiele.
Co raz częściej jest w kościele
I do Boga oczy wznosi,
O lekką śmierć dla się prosi.

A kysz! Myśli moje czarne.
Czemu życie takie marne?
Nie wiem, z jakiego powodu,
Nie jest takie, jak za młodu.

Urodzony 8 grudnia 1995 roku w Mielcu. Ukończył szkołę podstawową w Maliniu, Gimnazjum Publiczne im. Jana Pawła II w Tuszowie Narodowym i III Liceum Ogólnokształcące w Mielcu. Obecnie student Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie na kierunku teologia. W roku 2014, po zdaniu matury podjął pracę w Gimnazjum im. Jana Pawła II w Tuszowie Narodowym.

Debiutancką książkę „Alfabet szyfru”, wydał w roku 2015, nakładem wydawnictwa Novae Res.

Druga książka została złożona w wydawnictwie. Trwają prace nad trzecim dziełem autora.

 
 



Jestem, jaki jestem, zamknięty w pewnym schemacie. Nie chciałem tego wszystkiego, przerosło mnie to tak zwyczajnie i bez przebaczenia. Po prostu starałem się uratować to dziecko, chciałem to zrobić, osłabiając jego matkę, minimalizowałem możliwe straty, niestety wszystko poszło nie tak… Czy to moja spowiedź? Możliwe, ale nie chcę rozgrzeszenia, bo to ja podjąłem decyzję i stworzyłem potwora, jakim jestem. Nic nie jest tak proste, jak nam się wydaje, dobro przestało lśnić, świecąc w oczy. Hm… poprawka: ono ciągle lśni, tylko uodporniliśmy się na jego światło. Zeszliśmy do podziemi, zaczęliśmy hodować swoje bestie. Sapkowski pisał, że do zabijania potworów zostali stworzeni wiedźmini, dzisiaj nie mamy takiego komfortu, bo pojawiła się mała subtelna różnica. Gdy Gerald przyjmował zlecenia, wiadomo było, kto jest potworem i kto przez niego cierpi. Wszystko się zmieniło. Dlatego nie szukajmy potworów w ludowych bajaniach i opowiadaniach fantasy, wystarczy się rozglądnąć. Nie jestem zły, dopasowałem się do świata może nawet lepiej niż inni, czy to moja wina? Czy moja wina polega na tym, że urodziłem się tutaj, gdzie się urodziłem? Na tym, że miałem takich rodziców, a nie innych? Nie..., moja wina polega jedynie na jednym. Nie potrafiłem kształtować siebie na własną rękę, to, co mnie formowało, było poza mną, kolejne wydarzenia i osoby. Jestem słaby, ale żyję, jeżeli umrę, cóż to zmieni? Po prostu ktoś dotknął mnie w najgłębszym możliwym punkcie, w takim, który mam prawo kontrolować tylko ja. Możecie zapytać: „dlaczego to było takie ważne?”. Nie będę się trudził i wymyślał usprawiedliwienia, bo to bez sensu. Chciałem się zemścić, to była zwykła, naturalna zemsta, oko za oko, nieprzemyślany ruch, działanie pod wpływem bardzo silnych emocji i bodźców, cała moje przeszłość, a w szczególności dzieciństwo odezwało się w tamtej chwili z siłą większą niż pocisk przeciwpancerny. Nasuwa się kolejne pytanie... Czy postawienie na wadze ślepej zemsty i losów dziecka było właściwe? Tak! Ból za ból, cierpienie za cierpienie. Przecież oko nie jest tak samo cenne dla niewidomego jak dla tego, który widzi. Rzeczy, istnienia, które mamy poniekąd w naszej władzy, nigdy nie są równorzędne! Sami wartościujemy to, co posiadamy.

Analizując sytuację, wysnułem wnioski, że Amiss nie będzie się bronić, że jest pozbawiona jakiejkolwiek możliwości defensywy psychologicznej i fizycznej. Pomyliłem się i mój błąd kosztował…, ale nie żałuję. Jaka w tym wszystkim moja wina? Nawet jeżeli intencje były złe, to mimo wszystko chciałem ułatwić życie Amiss i chłopakowi. Ale ona zabrała całego mnie, zabrała, gdy przekroczyłem próg jej mieszkania, widząc biedę, w jakiej żyła. Ja pozbawiłem ją tego samego. Ludzie się mszczą z powodów dużo bardziej irracjonalnych. Nie wiem, czy jestem lepszy, na pewno nie gorszy... Ile razy ludzie zabijali dla pieniędzy? Ile razy zabijali, aby zachować swoją pozycję? Ile razy zabijali, aby utrzymać się przy władzy? Robili to dla siebie, dla martwych pociągów natury! Czym się ode mnie różnią, codziennie pędząc za tymi wszystkimi bzdurami...? Jestem jednym z was, jestem człowiekiem! Pokonywanie słabości to zadanie nudne i pozbawione sensu, to ma niby być cel życia? Nie przekonuje mnie to. Mam gdzieś to wszystko, nie chcę być lepszy, a już na pewno nie idealny. Nie chcę już rozumieć mechanizmów świata, wszystko mi jedno. Czy mam się zabić? Po co? Co to zmieni? Kolejny z siedmiu miliardów ludzi umiera... Nic nieznacząca statystyka. Wierzyłem jedynie w to, co odeszło, to, co mnie napędzało, a teraz nie zostało mi już nic. Nie potrafię pokładać nadziei w żadnym z bogów, nie jestem w stanie zaufać, oczekując na nirwanę Buddy, harem Allaha czy boży raj. Wybrałem, że nie będę czekał do śmierci, aby dowiedzieć się, czy faktycznie istnieje coś w rodzaju nieba, czy nie. Może to głupie, że przeliczam wszystko na zyski i straty, ale gdy okłamuję samego siebie w ten sposób, to zrzucam z siebie odpowiedzialność za wszystkie popełnione błędy. Kłamstwo, które codziennie sobie powtarzam, stało się moją jedyną nadzieją. Moje życie to tchórzliwa ucieczka, ale z pewnością bardzo wygodna. Siedziałem na kanapie oszołomiony mnogością moich myśli. Powoli, coraz płynniej przechodziłem w stan podobny do snu. Tak jak po wzięciu LSD zacząłem widzieć i słyszeć coś, co wydawało się halucynacją, ale to nie były omamy. To, co widziałem, było o wiele bardziej realne niż wszystko, co obserwowałem na co dzień. To dziwne, wtedy postawiłbym na to cały mój majątek. Widziałem po kolei wszystkie wydarzenia, których byłem głównym bohaterem. Nagle zapanowała ciemność, jakby ktoś w jednym momencie zgasił wszystkie światła i kolory.
– Nie znasz mnie. – Nagle, gdzieś za plecami usłyszałem głos. Dziwny, nie składał się z dźwięków i nie docierał do moich uszu. Słowa trafiały prosto do mojej głowy, mój rozum je chłonął.
– Wybacz, ale dzisiaj już nic mnie nie zdziwi, jeżeli oczekujesz pytania w stylu: „kim jesteś”, to muszę cię rozczarować, trafiłeś pod zły adres – odpowiedziałem ironicznie. Co dziwne, mimo że wszystko, co do mnie docierało, omijało zmysły, to kiedy chciałem coś powiedzieć, musiałem używać normalnej mowy.
– Nie oczekuję od ciebie pytań tylko odpowiedzi.
– Odpowiedzi? Po co ci one, przecież podobno wszystko wiesz... – zachęcony do mówienia kontynuowałem. Po tym, jak wykazałem chęć rozmowy, przed moimi oczami pojawił się obraz, widziałem samego siebie siadającego na krześle w ciemnym pomieszczeniu. To było jak oglądanie filmu. Zauważyłem jeszcze, że na oparciu krzesła było wygrawerowane słowo „Conscientiam”.
– Nie chcę słuchać odpowiedzi, chcę, abyś ty usłyszał pytania.
– Proszę, więc pytaj...
– Dlaczego ludzie we mnie nie wierzą?
– Nie wiem, skąd mam wiedzieć? Może dlatego, że cię nie widać, nie potrafią udowodnić twojego istnienia – zatrzymałem się na chwilę, szukając kolejnego argumentu – albo patrząc, ile jest zła, zwyczajnie wątpią, że możesz być. Muszą zmierzyć i zważyć, aby cokolwiek... było.
– Gdyby zła miało nie być, musiałbym unicestwić człowieka.
– Ludzie muszą wiedzieć, są zmienni jak chorągiewka na wietrze. – Zrozumiałem co do mnie powiedziano, ale nie potrafiłem wybrnąć.
– Nie pytam o wiedzę, nie chcę, żeby wiedzieli. Pytam, dlaczego nie wierzą?
– Może po prostu tak jest łatwiej? Gdy cię nie ma w ich świadomości i w ich poczynaniach, nie muszą przestrzegać twoich zasad... –nie miałem pojęcia, skąd przychodziły mi do głowy twierdzenia, nad którymi nigdy w życiu się nie zastanawiałem.
– A w czym one wam przeszkadzają? Czyż nie są czymś naturalnym?
– Są nudne i staroświeckie... Już nikomu nie zależy, aby ich przestrzegać. – Rzucałem krótkie i konkretne odpowiedzi, które wydawały mi się słuszne, ale za każdym razem okazywało się, jak płytkie jest moje myślenie. Coraz bardziej zdziwiony pozostawałem jednak przy swoich przekonaniach.
– I gdy się ich wyrzekliście, staliście się szczęśliwi?
– Co to za pytanie, co ty niby masz do zaoferowania? – Wiedziałem, że moje rozumowanie zmierza donikąd, przestraszyłem się, dlatego też przejąłem rolę pytającego.
– Skoro jestem nudny, to dlaczego każda młoda dziewczyna wzywa mnie, gdy umiera jej ojciec, dlaczego każdy bity chłopiec modli się do mnie, aby kolejny cios ojca już nie bolał, dlaczego przed operacją każdy z twoich pacjentów wzywał moje imię, dlaczego?
– Ludzie muszą w coś wierzyć... – powiedziałem bez przekonania, sam miałem wątpliwości co do sensu moich słów.
– Po co? Wierzycie, kiedy jest to dla was wygodne...? To nie wiara, lecz zwykły fałsz.
– Ale przecież... – chciałem coś powiedzieć, aby usprawiedliwić chociażby samego siebie. Ale zatrzymałem się, wiedziałem, że coraz bardziej się pogrążam.
– ...Mogę wam dać więcej, niż każdy z waszych uczonych, filozofów i naukowców zdoła sobie wyobrazić. Mogę dać jednemu człowiekowi więcej, niż pragnie cały świat, odkąd go stworzyłem. Czy w zamian oczekuję tak wiele, czy oczekuję czegoś nadzwyczajnego? Dlaczego nie potraficie mnie kochać? Gdybyście tylko chcieli przyjąć mój dar..., bylibyście doskonali. Wolicie się buntować, buntować nie przeciwko mnie, lecz przeciwko wam samym. Ja jednak czekam na was ciągle, zawsze...
– Obserwujesz sytuację na ziemi i wiesz, co się dzieje, co wyprawiają ci twoi niby słudzy... – rozłożyłem ręce, dając wyraz swojej ciekawości.
– Powołałem miliony apostołów, którzy codziennie żebrzą o jedzenie dla afrykańskich plemion, którzy każdej nocy nie odchodzą od łóżek i opiekują się chorymi w Indiach, którzy ratują prześladowanych w Chinach, którzy ciągle walczą, w każdej sekundzie ofiarując siebie. Walczą i często przegrywają, ale to jedynie ich wzmacnia... Czy słyszałeś kiedykolwiek o jednym z nich?
– Chyba nie... – odpowiedź, której udzieliłem, wzmogła we mnie poczucie lęku przed własną ignorancją.
– Upadło kilku, bo są ludźmi, takimi samymi grzesznikami jak wszyscy. Dlaczego zna ich każdy?
– Tak to już jest, człowiek zawsze podążał za tym, co go kaleczy. Dla mnie też bardziej interesujący jest ksiądz pedofil od umierającego hindusa... To jest po prostu ciekawsze... – odpowiedziałem.
– Jak myślisz, kto o to zadbał?
– Skoro tak jest..., to dlaczego na to wszystko pozwalasz? – zmieniłem temat. Byłem przerażony. Wszystkie moje argumenty były odpierane z łatwością.
– To wasz wybór, zapomniałeś już?
– Wybacz, wyleciało mi z głowy, wolna wola i tak dalej i tak dalej, więc o co ci chodzi?
– Tylko o ciebie... – Na te słowa wysunąłem głowę lekko przed siebie, podnosząc nieco brwi. Nie potrafię nawet określić, jaki zdziwiony byłem.
– O mnie?! Kogoś, kto nigdy nie wierzył i nawet gdybyś stanął przede mną, wątpiłby...?
– Tak, o ciebie... Wysłuchaj, proszę, mojej propozycji.
– Propozycji? – Nie rozumiałem już nic. Obraz, który widziałem przed oczami, był jak film, do tej pory prawie nieruchomy, nagle zmienił się. Po tych słowach wstałem i zacząłem chodzić po pomieszczeniu.
– Chciałbym coś od ciebie kupić.
– A cóż takiego Cię zainteresowało? Jak sam widzisz, mam w tym momencie niezbyt dużo. A już na pewno nie posiadam niczego, co chciałbyś mieć.
– Masz wiele… nie rozumiesz… Masz duszę.
– Yyyy, słucham?! Myślałem, że takie układy to raczej zajęcie tej drugiej strony... – Coraz bardziej zaczynałem wątpić w prawdziwość tego wszystkiego. Co ciekawe im większe zaczynałem mieć wątpliwości, tym mocniej jakaś siła utrzymywała we mnie przekonanie o realności zdarzeń.
– Wiesz, czasy się zmieniają, drogi prowadzą już w innych kierunkach, brzegi zaczęły być obijane przez coraz mocniejsze nurty, dawniej to wy pragnęliście iść za mną. Przychodził diabeł, walczył pod swoim sztandarem na otwartych polach, mierzyliście się z nim i wychodziliście zwycięsko. Teraz jest odwrotnie. Nie widzicie swoich wrogów, nie rozpoznajecie przyjaciół. Ufacie zdrajcom i nienawidzicie sprawiedliwych. Szukałem dla was miejsca, lecz jesteście narodem przewrotnym i o twardym karku.
– Sam mówisz, że to ludzie decydują..., że są wolni – powiedziałem z niezdecydowaniem i niepewnością.
– A czym według ciebie jest wolność? Czy to, co się dzieje dzisiaj, nazywasz wolnością? Dlaczego ludzie myślą, że zawsze podejmują dobre decyzje? Zawsze słuchają tylko swojego olbrzymiego ego, kończąc tak samo, ale nie pozwalają do siebie przemówić. Słuchają tylko przewodników, nie mędrców. Czy tylko jedni z nich mają prawo? Czy może przemawiać tylko jeden głos? Czy to zawsze musi być ten sam głos? Nie chcę, abyście byli ślepi! Chcę, abyście zobaczyli, chcę, abyście otworzyli swoje uszy! Otworzyli świadomie, wolicie mieć prawo do przewodników. Nie staję wam na drodze, nie zapieram się siebie. Słowo zawsze, bez względu na to, ile błędów popełnicie i ile razy jeszcze naplujecie mi w twarz, bez względu na to, ile uderzeń jeszcze dostanę, bez względu na wszystko zostanie dotrzymane...
– Tak już jest i znając ludzi, w końcu sam jestem człowiekiem, tak pozostanie... – Ten niby oczywisty fakt nigdy nie przemawiał do mnie tak, jak w tym momencie.
– Pamiętam jezioro Genez, w sieci setki ryb, rzucały się, walczyły, chciały wrócić do wody, chciały przetrwać, uratować życie. Jesteście do nich podobni. Ciągle miotacie się w sieci.
– Jesteśmy ludźmi..., to Ty podobno nas stworzyłeś, więc dlaczego się dziwisz? – rozłożyłem szeroko ręce, aby po chwili skrzyżować je na piersi.
– Tak, stworzyłem. Stworzyłem najcudowniejsze i najdoskonalsze dzieło, jakie miało prawo kiedykolwiek istnieć. Ale czy to ja byłem wobec was nielojalny? Nie! To wy jesteście przewrotni i zmienni, jesteście jak jesienne liście unoszone przez wiatr, które on porywa i wysyła, gdzie tylko chce... Zapamiętaj jednak, że to nie wy mnie wybraliście, a moje słowa są prawem i są prawdą.
– Trzeba było nie dawać nam wolności... – z obojętnością rzuciłem kolejną pustą frazę.
– Myślisz, że potrzebni mi są niewolnicy? Cóż wtedy znaczyłoby dla mnie zwrócenie się w moją stronę? Nie chcę wiary ślepej, lecz rozumnej, nie chcę miłości sztucznej, lecz szczerej...
– Czy można znaleźć kogoś, kto spełnia te wszystkie wymagania? Myślę, że lista będzie pusta... – Myśli, które dochodziły do mojego umysłu, emanowały dobrem. Nie da się tego zwyczajnie wytłumaczyć, bo nie były one fizykalne, to tak, jak dostawać z każdym kolejnym zdaniem ogromną dawkę człowieczeństwa.
– To wy ją zapełniacie. Jest otwarta dla każdego. Ja jedynie rozdaję „długopisy”.
– Chyba nadążam. Po co ci w takim razie moja dusza? To nie ma sensu. Przeczysz samemu sobie. – Pomimo tych wszystkich dziwnych zjawisk pozostawałem niewzruszony, jak skała trwałem przy swoich już w tym momencie obalonych twierdzeniach. Tak jakby one były częścią mnie i nie dało się ich oddzielić od całości.
– Jesteś tego pewny?
– Nie rozumiem…! – starałem się nie załamać, na przekór wszystkiemu.
– Taki już jestem.
– Co to zmieni, że teraz oddam ci to, czego chcesz?
– Nic, bo pozostaniesz tym, kim jesteś, będziesz ciągle tym samym człowiekiem, nic się nie zmieni, bo aby była możliwość wyboru, trzeba ją najpierw wypracować. Dlatego też twoja dusza to zbyt mało. Zostawmy to na moment. Proszę, powiedz mi, czego oczekujesz w zamian?
– Negocjacje zwykle zaczyna się, gdy obie strony znają warunki... – wykrztusiłem. Przewijające się przed moimi oczami sceny nabrały tempa, widziałem, jak kieruję się w stronę wyjścia z pomieszczenia z krzesłem.
– Niech będzie. Twoja dusza i jeden dzień twojego ziemskiego życia.
– Aha, więc jednak służba? – odpowiedziałem na propozycję pytaniem, będąc bardzo zdziwionym.
– Możesz nazywać to, jak chcesz. Wyślę cię jedynie na pole bitwy.
– Ciekawy jestem, na jakim froncie? Wojny się skończyły, cmentarze są pełne. Mam nadzie... – coś w mojej głowie nie pozwoliło kontynuować wypowiedzi.
– Nie bój się, do wojen nie potrzeba strzałów i śmierci milionów ludzi. Takie wojny zwykle nic nie zmieniają, nie przynoszą nic poza zniszczeniem i bólem. Ja wprowadzę cię w zupełnie inną walkę.
– Nie mogę się doczekać... – odpowiedziałem kpiąco.
– Jaka jest więc twoja cena?
– Chcę... – kolejny raz nie mogłem dokończyć.
– Wiem, czego chcesz, nie martw się, zawsze dotrzymuję umowy.
– Ale ja wybieram! To najważniejszy warunek. – Zastrzegłem sobie prawo, które tak naprawdę zawsze mi przysługiwało, czego potwierdzenie otrzymałem bardzo szybko.
– Masz do tego prawo, nie mogę ci go odebrać. Akceptuję twoją cenę.
– I już? Nie będzie żadnego podpisywania się krwią? – Byłem bezczelny, może z powodu wrażenia, że to wszystko to sen.
– To pakt honoru, umowa między mną a tobą. Nie potrzebuję niczego poza słowem, jeżeli chcesz i wystarczy ci sił, to jej dotrzymasz, a jeżeli nie, to nie. To twój wybór, zawsze go masz.
– W takim razie co mam robić? – zadałem śmiałe pytanie sugerujące gotowość na rozkazy. Sam nie rozumiem, dlaczego reagowałem na to wszystko. Z jednej strony byłem przekonany o nieprawdziwości rozmowy, z drugiej coś mi podpowiadało, abym tego nie lekceważył.
– Czekaj cierpliwie... Nie lekceważ tego, co widzisz, osób, które spotykasz.
– I tak mam żyć w zawieszeniu, czekając na... W sumie nie wiadomo, na co? – Wzruszyłem ramionami i zrobiłem zdziwiony wyraz twarzy.
– Przecież do tej pory już chyba przynajmniej spróbowałeś zrozumieć, kim jestem, więc w czym widzisz problem?
– Niech tak będzie...
– Mam do ciebie ostatnie pytanie. Analizując rozmowę, skoro we mnie nie wierzysz, nie ufasz mi i nie zależy ci, aby to się zmieniło, to dlaczego to robisz?
– A czy mam cokolwiek do stracenia...?
Powoli otwierał oczy, zobaczył blade światło, mgłę. Zaczął oglądać swoją prawą rękę, którą przysunął przed oczy. Obracał nią delikatnie i powoli, ekscytując się, jakby oglądał największy cud. Mimo tak ogromnego upływu czasu, czuł jakby minęła chwila, jego stan fizyczny, jak mu się zdawało, również był bez zarzutu. Podniósł się nieco, podpierając ciało łokciami. Dopiero wtedy zauważył, że czegoś brakuje. Coś było nie tak. Jego oddech w jednej chwili przyspieszył do granic wydolności organizmu. Prawą ręką zdarł okrywający go koc. Źrenice Vitio powiększyły się, a z jego wnętrza wydobył się krzyk żalu i wściekłości. Krzyk słyszany przez wszystkich w szpitalu. Jęki przypalanego ogniem i skalpowanego były przy tym słodką melodią. Cała wewnętrzna złość została przez niego wyrzucona. Wszystkie jego obawy w jednej chwili okazały się prawdą, wywołując panikę. W przeciągu kilku sekund niemal cały personel szpitala zbiegł się do jego sali. Zaskoczenie to bardzo delikatne słowo na określenie ich reakcji na przebudzenie Vitio. Nagle każdy z nich przypomniał sobie, że on jest żywym człowiekiem, a nie warzywem trzymanym w piwnicy, oczekującym na wyrzucenie. Patrzyli sparaliżowani na panikę mężczyzny rzucającego się po łóżku i wymachującego rękami. Świat skurczył się. Każda ze stojących tam osób rozliczała swoje przewinienia. Nie ruszyli się, skrępowani więzami swojej winy. Dopiero kiedy Vitio w amoku spadł z łóżka, ktoś krzyknął.
– Zróbcie coś! – Stojący do tej pory w bezruchu lekarze ocknęli się. Przytrzymali Vitio i podali mu zastrzyk uspokajający. Po kilku sekundach pacjent zasnął, ale jedynie na kilka godzin. Poranek kolejnego dnia był deszczowy. Kiedy Vitio wracał do świadomości, pierwszym, co ujrzał, była szyba okna, po której bardzo spływały powoli krople deszczu. Nie szukał już niczego poza jednym, nie pożądał niczego poza utrzymaniem ognia tlącej się w nim, malutkiej nadziei. Mógł umierać, mógł żyć... Nie miało to dla niego już żadnego znaczenia. Był pewny, że wyrok został przypieczętowany. Vitio poszukiwał nadziei, nadziei, która pozwoli mu nie wysłać siebie wprost do piekła. Nie rozumiał swojej sytuacji i nie chciał zrozumieć. Był ślepy i takim pozostał. Vitio, to twoja ostatnia szansa, aby ujrzeć niewidoczne, aby odkryć niemożliwe do poznania.
– Widzę, że się obudziłeś! Witaj wśród... – usłyszał głos lekarza, który chciał jakoś odkupić swoje postępowanie. Przyszedł wytłumaczyć, co się stało. Vitio jednak nie pozwolił mu niczego powiedzieć.
– Milcz, gnoju... Myślisz, że nie wiem, dlaczego tutaj jesteś? – Odwrócony do okna kierował w jego stronę słowa ostre jak sztylet, pogrążając skruszonego ordynatora w coraz większych wyrzutach sumienia. Lekarz starał się cały czas wtrącić, ale oskarżenia, które słyszał, hamowały go. Wyglądało to tak, jakby chciał tego słuchać, jakby chciał pogrążać się w coraz większej ciemności. Uważał, że na to zasłużył.– Jesteś dla mnie rzeczą, taką samą, jaką ja byłem dla ciebie... Więc przydaj się na coś i wypisz mnie z tej zawszonej dziury. Zamów taksówkę i daj mi któregoś z twoich przydupasów do pomocy. Widzisz przecież, co od ciebie dostałem w tej chorej promocji. Zrozumiałeś? – Vitio nie hamował się, a lekarz, traktując to wszystko jako swego rodzaju pokutę, skinął głową i bez słowa wyszedł.
Za godzinę wszystko było gotowe. Wyjeżdżał ze szpitala pchany przez obcego człowieka, ujrzał płaczące, pełne wyrzutu niebo. Spływające mu po policzkach łzy zmieszały się z deszczem i pozostały jego własnością na zawsze. Trzymał się swojej ostatniej szansy. Wiedział, że odpowiedzi, których szuka, może otrzymać tylko od jednej osoby, profesora Ligwe. Adres, który podał kierowcy zaskoczył wszystkich, Vitio to odczuł, ale nie rozumiał. Dopiero kiedy dotarli na miejsce, dostał to, przed czym uciekał. Przez szybę samochodu zobaczył zgliszcza budynku, z którego, przynajmniej tak mu się wydawało, wyszedł kilka dni wcześniej na spacer po Rzymie. Kierowca podjechał na dziedziniec. Fontanna, rozbita i zarośnięta chwastami, była szkaradna, odpychająca. Vitio nie mogąc uwierzyć swoim oczom, wpatrywał się w ruiny jedynego miejsca, w którym mógł odzyskać nadzieję.


Urodził się 15 października 1988 roku w Mielcu. Do dziesiątego roku życia przebywał w Mielcu. Później z powodu sytuacji rodzinnej przebywał, aż do czasu pełnoletności, w Domu Dziecka w Strzyżowie. Pisze od osiemnastego roku życia.

Od 13 lat gra na gitarze z małymi sukcesami. Lubi książki André Gide, Paula Sartre czy tomik poezji Charlesa Baudelaire'a pod tytułem „Kwiaty zła”.

 

Cała ty

Przez przeźrocze twojej duszy widzę szlachetny kamień
twej wartości.
Błyszczy barwą niebiesko- diamentową.
Emanuje dobrocią i miłością Boga, i twą, w zasadzie, was obojga.
Daje odczuć swą mądrość językiem spojrzenia.
Przez pryzmat barwy twej aury, widzę ogród z winoroślą stary,
a w nim kiście spokoju i nostalgii, wiszące na radości promieni słonecznych.
Są także tyczki podtrzymujące winorośl jak aniołowie dusze swych wiernych.
Noc swym zapachem przesyca grona i noc ta spokojna pilnuje,
by czas cię rozwijał i wierzył, że dorodnie dojrzejesz w tym niby raju.
I rozum twój niczym orzech stary mądrością nas swą darzy.
Nadaje jak antenka swoje wartości życiowe i jak ofiary składa
je w naszych uszach i wzroku, i ustach.
Czego się dowiemy sami spostrzeżemy, że to wartość ponad życiem naszym nudnym na ziemi;
Zapamiętasz niejeden swój oddech i niejedno spojrzenie, które wyczuje to co osowiałe, a jak bogate w te mądrości życia.


Ci szydercy

Będziemy twardym krokiem szli, pędzili!
w zamieci dłuta ukłuć...
Jeśli droga będzie równo twarda jak sam artysta, który dłutem miota!
Przeszkodą będą nasi Przyjaciele za nogi nas łapiący,
a wręcz same nasze nogi, gnące się i łamiące
od ciężaru naszych grzesznych myśli!
A jednak i Oni, Ci czarni szydercy w loży zasiadający,
w końcu wpadną w dół swym śmiechem wykopany!
- śmiechem silniejszym od łopaty.
Nagroda dla zwycięzcy - laur zloty, honorowy
taki drobny, a jak ceniony!
Lecz nie dla poszukiwacza złota ta nagroda
I nie dla leżącego w ziemi chłopa.
I choć żywi martwymi zdają się być
I choć martwi, to swój cel osiągnęli, bo w domu złota spoczywają
w mokrej czarnej ziemi.


Dziewczyna o czarnych oczach

Dziewczyno ma, co cudne czarne oczęta masz
O wielka pani będę na ciebie czekał
Dziewczyno kwiecista o stokroć milsza
Od tulipana kwiatu u zarania czasu.

Dziewczyno młoda tyś jak kwiat na wiosnę
Uczynna droga i zwinna jak orzeł
Urocza dziewczyna zawsze inna taka modna i nieomylna
Kwiecie złoty, co zapachem uwodzisz wonią swą zwodzisz.

Miła moja, bądź ze mną blisko, całe serce ci oddam tylko
A może aż, to w końcu wszystko co mam...
Czego zapragniesz doniosę i właśnie ciebie wybiorę
Na zawsze, na zabój tylko ciebie kocham o brzasku, wieczorem za tobą szlocham
Wybieram Ciebie na zawsze o poranku w wiosnę moją damę.


Fioletowa szkatułka

Jest szkatułka i jest czas
A w niej otchłań w fiolet osnuta
Zamknięta tajemniczość, ukryte uczucia.
A on jak wiatr pędzi wokoło
delikatnie muskając jej czarodziejskie lic okucia.
Zamknięta szkatułka, zaklęta szkatułka
Lecz ni on, nie żaden zwykły ktoś jest w stanie zmienić to.
Prócz jednego, prócz Niego.
Niezwykłego czarodzieja leśnego.
Czarodziej czarnoksiężnik,
Pokłon oddawszy, pocałunek złożywszy
pojmał czas, zdjął zaklęcie,
zakochując w sobie siły w niej zamknięte.

I co będzie ? I co dalej będzie ?
Ten wie jedyny, co wirując wokoło pilnował dziewczyny.


Grobowiec śmiertelny życia

Śmierć szykuje mi trumnę, w którą czas wbija swoje gwoździe.
Ona od początku trzyma każdego w swojej kościstej garści
powoli ją zaciskając.
Nie zawaha się nigdy.
Zegarmistrz wbija swe dłuto czasu w me ciało
zdrapując, wykruszając, kreując ideał niewiadomej idei.
Ciemne aleje życia nieustannie biegnące pod górę.
Na początku walkę toczą głupcy, lecz mądrości nabywszy poddają się,
ciesząc niewolą i męką niczym masochiści...

Ona ma najzacniejszą broń - kosę - Czas.
a kunszt przemijaniem.
Jednak mądry nikt nie jest, dając się jej pojmać - w niewolę życia krucjatę...


Joanna Kłaczyńska

Jest absolwentką Wydziału Lekarskiego Akademii Medycznej w Łodzi. Mieszka i pracuje w Mielcu, z którym jest związana od 1997 roku.

Pisze od kilku lat. Dotychczas nie publikowała swoich utworów. W roku obecnym wydała tomik poezji „Przed zmierzchem” (Rzeszów 2014), a jej wiersze trafiły do prasy regionalnej.


Przed zmierzchem

 
Portret Matki

Patrzy z niego dama
strojna w młodość, radość i nadzieję.
Zalotnie opada na czoło
kapelusik z piórkiem.
Uśmiech dyskretny.
Puszysta etola
otula ciepłem ramiona.
Już na zawsze.


Stary zegar

Patrzy na nas ze ściany
od lat.
Zatrzymany ręka mistrza
do transportu.
Do nowego domu. Niech stoi.
Wierzę,
że zatrzymał dla nas
najszczęśliwsze godziny.
Niech trwają.


Mój różaniec

Jak mantrę
powtarzam codziennie:
„Zdrowaś Mario, łaski pełna”...

Przesuwam paciorki różańca.
Chcę wierzyć, że to pomoże mnie

i mojemu małemu światu

przepełnionemu troską
o bliskich.
 

Franciszek

Pełen pokory,
pełen dobroci,
pełen ubóstwa.
Święty Franciszek.
Czy będziesz nim Ty
człowieku w jedwabnej bieli
z wielkiego pałacu,
z marmurów,
z potrójnej korony.
Przybyłeś z końca świata
aby stać się drogą
dla miliarda
wpatrzonych w Ciebie oczu
z nadzieją.


Szczęście
Stephenowi  Hawkingowi  w hołdzie

Szczęście, to wyciągnąć rękę i przytulić dziecko.
Szczęście, to założyć buty i ruszyć w drogę.
Szczęście, to ufać bezgranicznie bliskiej osobie.
Szczęście, to nie mieć pragnień. To mieć rozum
odpowiedni do możliwości.
To dlatego geniusz w fotelu na kółkach

może zazdrościć osiłkowi tępoty.


Poetka

Safona złotooka
w trójbarwny aksamit
Wymuskana,
utulona,
wygładzona naszymi rękami.
Poetka skrzydlatych mruczanek
na naszych kolanach.
Pozostałaś jedyna.
Ty też pamiętasz.
A może nie wiesz,
że jesteś kotem.


Lęk

Patrzysz na mnie
powtarzasz bezradnie
te same zdania
o lęku.
Czekasz, co ci powiem.
Jak ci wytłumaczę coś,
czego nie rozumiem.
Odwracam twarz.
Łzę niezrozumienia.


Wspomnienie

Pamiętam góry niewysokie
i rzekę rwącą jak w kanionie
i gwizd pociągu w nocnej ciszy
i sowy krzyk za oknem w lesie.
I ciepłą kąpiel i herbatę
i twoje oczy, twoje dłonie.
I nasz kot płowy bławatooki,
spacery kochał w górskim lesie.
Jesienne liście, złote buki.
I tyle piękna, fascynacji
i rozmów, planów i nadziei.

Te dobre czasy w nas zostały.
Grzeją nam serca w dni zimowe,
patrzymy w przeszłość, wspominamy.
Mówimy sobie - tak nam dobrze.


Jurajskie motyle

W stożku światła lampy
odcięci wyraźnie
od czerni pokoju
tkwimy w fotelach
zatopieni
jak dwa jurajskie motyle
w bursztynowej bryłce.
Cenny klejnot,
czy eksponat
w muzeum czasu.


Nasz  dom

Widzą cię oczy satelitów,
jesteś kroplą błękitu
w bezmiarze przestrzeni
Otula cię woal oddechów,
osłania tarcza energii.
Słyszą cię.
Gwar fononów nie ginie.
Jesteś cudem,
przypadkiem,
kreacją.
Laboratorium życia.
Naszym domem.
Ziemią.


Fonon – kwant fali dźwiękowej.
 


Jesienne pożegnania

Odleciały już
daleko.
Drzewa żółte suknie
stroją.
Słońce scenę życia
oświetla.
Nie odchodźcie dobrzy ludzie
jeszcze spektakl.
Jeszcze czasu dużo macie
przed sobą.


Tyle lat jeszcze
do przeżycia.
Tyle spraw rozpoczętych
przed wami.
Nie odchodźcie, jesień taka
ciepła.
Może miłość bliskich
was zatrzyma.

Ptaki wiosną powrócą
na pewno.
Z nimi wróci nadzieja
na życie.
Nie odlatujcie tej jesieni
z ptakami.
Poczekajcie na wiosnę –

z nami.

 

Porządek  świata

Mądrości miłośnico
Filozofio
I córy twe uczone
Matematyka, Fizyka.
Wzory tworzycie,
piętrowe równania.
Pięknie opisujecie
proste prawdy, że
aby żyć świat pożera
nim zostanie pożarty.
 


Tor do Workuty

W salonce kawior i wódka.
Dzień zda się nie mieć końca.
Rytmicznie  stukają koła.
Noc odpoczynku za krótka.

Za oknem kosmiczna pustka.
Mróz tnie jak nożem, ogłusza.
Czas i pustość na wieki zamarzły,
Nawet światło się nie porusza.

Ta bryła zmarznięta na granit.
Zapis bólu, męki, Golgoty.
Ten tor święty, cmentarny, bez końca.
To szeroki tor do Workuty.


W  godzinę  do zmierzchu

Przebiorę się kiedyś
w bure wdzianko
i kapelusz bury.
Będę ławki wysiadywać
w jesiennym słońcu.
Moja przyszłość
to gołębie karmić,
gwarzyć matowym głosem
o przeszłości.
I nadzieję mieć na niebo
w jesiennym deszczu.
A teraz mam jeszcze
godzinę
do zmierzchu.

Andrzej Ciach – urodzony 26 marca 1951r. w Mielcu. Poeta, autor tekstów, dziennikarz, a ostatnio także rzeźbiarz. Przez kilka lat w latach 70-siątych był instruktorem ds. teatru w Bieszczadzkim Domu Kultury w Lesku. Ze „swoim” teatrem i sztuką zajął drugie miejsce na przeglądzie teatralnym w Horyńcu. Jego publicystyczne teksty z życia wzięte są syntezą życia, po które chętnie sięgali dotychczas tacy wykonawcy jak: Krzysztof Krzak, Andrzej Szęszoł, Wacek Firlit, Jerzy Mamcarz i Marcin Daniec.

Laureat nagrody głównej im. Jonasza Kofty na festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie w 1989r. oraz nagrody Kryształowy Kamerton na festiwalu w Opolu. Jest członkiem Związku Autorów i Kompozytorów ZAKR Oddział w Warszawie. Do dziś jest czynnym artystą w Mieleckim Zagłębie Piosenki.

Drukiem ukazały się jego książki: „Ujeżdżalnia” oraz „Szurnięte Anioły”, do których wspaniałe rysunki, grafikę wykonał znakomity i niepowtarzalny malarz, artysta Krzysiek Krawiec. Jego wiersze zostały również wydane w książce Andrzeja Potockiego pt., „Natchnieni Bieszczadem – antologia poezji”. W 2008r. ukazała się płyta Krzyśka Krzaka pt. „Gdzie jest Krzysiek Krzak Śpiewający Bezpańskie Ballady o niczym” oraz w 2009r. płyta Andrzeja Szęszoła z jego tekstami - poety, rzeźbiarza, zegarmistrza czasu.


Motyl

świat dąży do prostoty
a piękny życia motyl
polecieć może gdzie chce

i nawet w śmierci siatce
radosnym jest latawcem
bo gdzie doleciał wie



Dla Luizy

Gdzie chcesz odejść Luizo?
Noc nadchodzi i deszcz
Dobra pora na jakąś kolację

Tusz wycieka spod rzęs
Lepiej spróbuj coś z mięs
Ten luminal jest taki niesmaczny

Luiza jest wrażliwa zbyt
Daleka jak do szczęścia stąd
Luiza to jest dąs i pąs
Kochać Luizę trudno dość

Nie odlatuj Luizo
Nieprzytulny jest bruk
Gdy się leci z dziesięciu doń pięter

Po co ci taki huk
Wszak sąsiedzi i Bóg
I sukienka znów będzie pomięta

Proszę zostań Luizo
Dzieciom trzeba dać jeść
Odłóż ładnie zmęczoną strzykawkę

Brzytwa ostra jest wiedz
Powiem ci jakiś wiersz
Albo chwilę na siebie popatrzmy

Luiza jest okrutna wręcz
Przebiegła niczym sam James Bond
A przecież kocham ją jak pies
I łażę za nią z kąta w kąt

Syn chce w szachy znów grać
Córka bawi się w dom
Jakiś morał jest w tej sytuacji

Tam za oknem jest świat
Trwa choć żłobi go czas
Nawet gwiazdy ci o tym zaświadczą

Luiza jest szalona wszak
I czuję w sobie się jak gość
Wszystko ma przy niej inny smak
Czasami mam już tego dość

Odjechała Luiza
Śmierciostopem do gwiazd
Nie skończyła robótki na drutach

Teraz mieszka gdzieś tam
Gdzie się kończy nasz świat
Nie przychodźcie odwiedzać jej tutaj


Razem czy osobno

Chcesz ufać chłopcze
miastu Świat?
Ono jest
jak obuchem
nie do się pozbierania.
Cierpi
na brak siebie wspak.
Jak ty chłopcze.
Jak ty.

Tego miasta
gościotrup.


Tchnienie - mgnienie

Takie kruchutkie
tchnienie - mgnienie
na rozpacz
i na uwierzenie.

Że oczy dobre,
rybka złota,
a Bóg jest Bogiem
nie despotą.

Takie maleńkie
tchnienie - mgnienie
na pamięć
i na zapomnienie.


Słowikord

Słowik był niesymetryczny
W płaczące schował się drzewo
Choć udawało, że płacze
On przecież śpiewał i śpiewał

Skrzydła owszem nie powiem
Sympatyczne skrzydełka
Jedno trochę różowe
Drugie na rosy szelkach

Tymczasem pod drzewem człowiek
Uciekał gdzieś z losu klatki
Na skórze drzewa nożem
Szyfrować chciał serca zagadkę

Co zrobić miał mały słowik
Patrząc na wszystko to z góry
Mógł tylko śpiewać więc śpiewał
Harmonię wiatru i chmury

I człowiek już nie postąpił
Jak chciał postąpić człowiek
On też był niesymetryczny
Jak ten zuchwały słowik

Na to drzewo płaczące
Wyrwało się z korzeniami
Uciekało po łące
Wstydu rosząc ją łzami

Nic się takiego nie stało
Żeby pamiętać miał który
Słowik zastrugał człowieka jak gałąź
Rzeźbią słowicze natury


Ballada na starą szafę i puste krzesła

Moje okna już skrzypią przed zimą
Stary sweter domaga się łat
Znów udało się jakoś dopłynąć
Chociaż w szafie postarzał się świat

A tu lecą znajomi do nieba
Na herbatę dziś mieli tu wpaść
I tak nagle dopada mnie trema
Widząc mola co wtulił się w płaszcz

Nie odlatujcie chłopaki
Na służbę do Pana Boga
Przecież tyle wypiło się wina
Tyle dziewczyn tuliło na schodach

Tak wam śpieszno do posad
W niepojętym błękicie
Co wam chłopcy do tego
Gdy pod ręką jest życie

Znów sikorki za oknem
A wy już w wyższych sferach
Wam to po co chłopaki
W niebie się poniewierać

Czajnik gwiżdże aż pies ogon skulił
Ciepły szal muszę kupić i koc
Puste krzesła czekają na temat
Do rozmowy na bezsenną noc

Wiem znów kiedyś z tej szafy wyjdziecie
Nagle któryś pojawi się w drzwiach
Odwiedzajcie mnie częściej koledzy
Co wam szkodzi na chwilę tu wpaść


Ostatni tramwaj przed snem

W mojej głowie jest raczej spokój
Jeszcze tłucze gdzieniegdzie się dzień
Milczkiem noc już podchodzi do okien
Myją nogi skazani na sen

Młodzi gniewni wciąż szyją na wiosłach
Niczym szwaczki gdzieś w 56
Albo cierpią zaciekle zbyt dumni
Żeby przyznać, że mają to gdzieś

Może wpadnie ktoś jeszcze na wódkę
Jakiś Byron szalony jak świat
Dom zamkniemy na kłódkę i wkrótce
Polecimy pijani do gwiazd

Potem wrócę do siebie jak zawsze
Gdy już nie chce bez celu się iść
I na ludzi przez okno popatrzę
Co normalnie po prostu chcą żyć

I znów noc przyjdzie pod nasze okna
Jak lat temu 50 czy 6
Durna młodość zachłannie dorosła
Będzie w bramie skowyczeć jak pies

Tramwaj dzwoni ostatni
Ratunkową jest tratwą
Starych szczurów lądowych jak my

Motorniczy siwiutki
Nie poskąpi nam smutku
Potem śmiać się będziemy przez łzy

Serce robi co swoje
Myśleć nie chce się zbyt
Pewnie piszą coś jeszcze poeci

I choć wiemy, że gdzieś
Przyczaiła się śmierć
Zasypiamy naiwni jak dzieci


Przygnębnik

Te same myśli
o tym samym.
Ten sam w podeszwę
wbity kamyk.

Ta sama czarna
skrzynka serca.
Tak samo skrzętnie
zapamięta.

Ta sama cisza
ciągle. Oraz
kometa łzy
i snu bohomaz.

Tak samo.
Aż trywialnie wręcz.
Trzy sześć i sześć
melduje rtęć.


Ujeżdżalnia

Po to
się ćwiczy łzy
jak konie
wyścigowe

żeby
uśmiechać się
choć wykopyrtnie
mysz i człowiek


Wszystko płynie

Byłem na rybach w mojej Polsce
Choć ona była Bóg wie gdzie
Dobrze, że już mi umarł ojciec
Bo pewnie poczułby się źle

Znowu nie brały tylko ryby
Więc głowę miałem w Sacre Couer
I tak pomiędzy, i tak na niby
Kołysał się nad rzeką dzień

Wsłuchany w drzew milczenie dumne
Wędkarskiej karty tracąc sens
Pojąłem - drzewom jeszcze trudniej
Przerzucić się na drugi brzeg

Co mnie tu trzyma ciągle nie wiem
Choć wszystko woła: leć gdzieś! leć!
Lecz jestem z Panią, rzeką, drzewem
W tę samą zaplątany sieć

Wszystko płynie, proszę Pani, wszystko płynie
Na haczyku robak miota się pamięci
Każda rzecz znaczenie ma i jakieś imię
Ale płynie, proszę Pani, i nic więcej


Na wyrost

Kiedy będę naprawdę już stary
Najbardziej potrzebny sobie
Nie chcę szczęścia szukać w aptekach
Poza tym nie wiem co zrobię

Może będę się włóczył ulicą
Ale kumpli nie będzie już w mieście
Więc usiądę wygodnie w fotelu
I sobie umrę nareszcie

Stanę w boskim tam supersamie
Najzwyczajniej po piwo i pamięć
Albo będę jadł szynkę jak głupi
Potem mogę nawet się upić

A gdy najem się już i popiję
Niebo zdziwi się - przecież nie żyję
Ja już takie mam przyzwyczajenia
I nie będę nagle ich zmieniał

Jeśli wzburzy się Anioł Gabriel
Gdy na lekcji nie zjawię się śpiewu
Powiem: ja się tu nie prosiłem
I w ogóle nic mi do tego

Pójdzie Pan Bóg po rozum do głowy
Nie pasuje tu do nas ten nowy
Jego dusza nazbyt jest żywa
Więc z powrotem i dajcie mu piwa

A to piwo będzie przepyszne
Ja tam jeszcze jakoś się wślizgnę


Mosty

Mosty na blatach stołów,
Mosty na prześcieradłach.
Mosty na trzonkach noży.
Mosty na naszych gardłach.

Dłonie.


Lattarka

Jeszcze się lustro czasu lśni
Tak samo, choć inaczej
Ludzie sprzedają swoje sny
Sami nie wiedząc za co

Praktyczni aż do kresu dni
Lojalnie wielbiąc nudę
Wciąż w oczach przechowują łzy
Świadome tej ułudy

Najeść się strachu muszą więc
I szczęściem swym zapłacić
Nim przez wilgotny wiecheć rzęs
Naprawdę świat zobaczą

A kiedy w mroku błyśnie im
Cudowna latarenka
Pozbędą się fałszywych min
I zaczną szukać piękna

Coś do zrobienia każdy ma
Lecz w której stronie świata nie wie
Wszędzie zobaczy własną twarz
Wtuloną w rozgwieżdżone niebo

Za dużo chmur nad głową lecz
Kto ptakiem się urodził wie
Polecieć można jeszcze dalej
Przez światłoczułą życia mgłę

eR jak rondo

Mylą szczęściu
się numerki.
Nie ma to
znaczenia.
Godzi wszystkich
sygnał erki.
Nie to nie.
Do niedozobaczenia



Gdzieś jest takie lustro
 
Zedrzyj ze mnie świat.
Będę rad.

O chłam
mnie lustro okłam
 

Urodzona 6 września 1989 roku w Rzeszowie. Absolwentka III Liceum Ogólnokształcącego w Mielcu, absolwentka  Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Rzeszowskiego na kierunku prawo, obecnie aplikant adwokacki przy Okręgowej Radzie Adwokackiej w Rzeszowie, autorka publikacji prawniczych z zakresu prawa cywilnego oraz prawa spółek.

Wiersze pisze od dzieciństwa, ale dopiero dzięki Grupie Literackiej „Słowo” ujrzały one światło dzienne. Jej wiersze można znaleźć na portalach literackich takich jak: „Na Łódce Poezji” /poeci.eu/, poeci.com oraz na portalu magazynu literackiego „Cegła”.  Laureatka studenckiego konkursu poetyckiego "Widnokrąg życia i literatury", inspirowanego twórczością Wiesława Myśliwskiego /maj 2012/.

Bibliografia:
1.„Artefakty” – Mielecki Rocznik Literacki Nr 1(2012), TMZM Mielec 2012, s.120-123.
2.Nasz Dom Rzeszów, Miesięcznik Społeczno-Kulturalny, nr 84, październik 2012 (Magazyn Literacki „Wers”, nr 10 (58), październik 2012).
3.„Artefakty” – Mielecki Rocznik Literacki Nr 2(2013), TMZM Mielec 2013, s.123-125.

 

Trzy życzenia
       ***

odrzucając w tym jednym wierszu
poetycki patos i zbędną egzaltację

…nie jesteś mi obojętny…

gdybym mogła cofnąć czas
nigdy bym Cię nie poznała
ponieważ teraz
uśmiech Twój
mnie
rozbraja

i nic nie poradzę na to
że łatwiej mi napisać
niż
powiedzieć

wiedząc, że to nic nie zmieni
będę jednak z siebie dumna
…że się odważyłam…
napisać…
Prawdę

a Tobie
daruję
Trzy Życzenia


Imaginatio
subtelnie
niczym niemal niemy trzepot skrzydeł motyla
zamykasz oczy
przekraczasz próg szczęścia
świetliste słońce
bezchmurne niebo
wszechogarniająca euforia
Twoja definicja szczęścia
marzenia w jednej chwili stają się namacalne
niczym Twoje ciało
nostalgiczną nutą przeniesione…
Ona Twoim skarbcem
Kluczem do spełnienia
tylko od Ciebie zależy
czy po niego sięgniesz
oto odwieczna tajemnica pomyślności
Wyobraźnia


Namiętność

bezszelestnie suknia opadła
oczy niemy konsens zawarły
ciała subtelnie przylgnęły spowite bluszczem namiętności
niesamowita siła nimi zawładnęła
objawiła się
westchnieniem
drżeniem
szklistym spojrzeniem
oto Ona
Królowa Nocy
Namiętność


Nie wiem czy tutaj (polemika duszy z rozsądkiem)
zastanawiasz się
czy tutaj jest Twoje miejsce
w którym z uśmiechem duszy witałbyś każdy dzień
nie wiesz
i nie znasz kogoś kto dałby Ci odpowiedź
chciałabyś wyśnić rozwiązanie
nie potrafisz
***
Dusza:
czuję się jak więzień
jak ptak który chce latać ale się boi
z czasem staję się niemą marionetką w rękach króla


***
Rozsądek:
myśl realnie
twardo stąpaj po ziemi
tu czujesz się pewnie
odrzuć marzenia

posłuchaj… Serca
Ono swym biciem da znak
Gdzie
Świat swą piękność Ci ukaże


Anioł i Diabeł
śmiejesz się i płaczesz
krzyczysz i śpiewasz
czarne i białe
co jest prawda a co złudzeniem
Który silniejszy
a gdzie Ty sam
Tyś marionetką w ich rękach
myślisz kiedy który się obudzi
nie wiesz jaki będziesz dla świata
popatrzysz oczyma anielskimi czy diabelskimi
Który zwycięży?
jesteś jeszcze Ty?
odpowiedź znasz…


Tylko dla Wybranych
strach owoc szczęścia
tylko dla wybranych
przepaść przestrzeń dno
to owoc szczęścia
raz przyjaciel lecz tylko dla wybranych
brat
gdy wyjeżdża w daleką podróż
gdy się z nim pokłócisz
gdy chcesz aby był tylko bezwiednie spadającym liściem
On wraca z podróży
On chce się pogodzić
On chce być ważnym tylko dla Ciebie
każdy szelest liści dźwięk szept
to popłoch bo nie wiesz kiedy się pojawi
gdy On wraca z dalekiej podróży
Ty już niczego się nie boisz
On to owoc szczęścia
taki porządek świata
Tylko dla Wybranych


Odwieczny schemat… Czyżby?

pierwotny - Czysty - Ufny
szczęśliwy
kwintesencja radości
czegóż chcieć więcej
pierwotne pragnienia - tak niewiele trzeba by promień słońca odbił się na Twej twarzy
ja dla Ciebie - Ty dla Mnie
nie trzeba nam więcej
powiew natury ożywia nasze twarze
każde stworzenie ma swój cel, drogę, gdy dotrze do kresu
umiera spełnione
Stary i Młody
Człowiek i Zwierzę
On i Ona
Każdy
wspólnie
czerpią krystaliczną energię życia
nie ma miejsca Ciemność
nie ma miejsca Zło
Zgoda


***
pojawił się Owoc
pojawił się grzech
im więcej wiesz
im więcej widzisz
tym bardziej się strzeż
czyha na Ciebie
Pycha
Rozpusta
Chciwość
Zawiść
One Ci przyjazne?
ludzi gromadzą
uśmiech wywołują
szczęście dają
tak myślisz?
nie wiesz żeś....słaby?
Złudzenie


***
Noc, Ciemność, Ogień
Krzyk, Jęk, Skowyt
wołanie - O Pomoc?
Ha
Przerażenie przybrało postać
odbicia w oczach
to co żyć pozwalało
teraz Cię pożera
boisz się
miałeś wszystko
wziąłeś więcej
nie masz nic
piekło
może jednak niebo?
Tyś kapitanem tego rejsu.


Zza okna
mgła osiadła nad miastem
wilgotne powietrze zrosiło płuca
gołębie na dachu wystukiwały miłosną pieśń

Stuk-puk, Stuk-puk...
Przyszła jesień pewnej historii
historii, która rozkwitła jak pąk
kwiatu pięknego
„Był Pan i była Pani
bardzo się pokochali
przez lata się poznawali
przez lata jednali
życie nawzajem ofiarowali
dusze dla siebie diabłu ofiarowali
- aż się rozstali”
kwiat przekwitł


Przyjadą....
jak to uczucie ubrać w słowa...
niepokojem obrosła dusza
strach przeszedł ciało jak dreszcz
mdłości zawładnęły wnętrznościami
niechęć objawiła się na twarzy
serce galopem pędziło za nieznanym
ale oczekiwanym

Marcinowi

Anioł Stróż
nieznane oczy
anonimowa twarz
fizyczność wyobraźnią zakreślona
ciało duszą
dusza niczym ciało obnażona

***
Anioł Stróż
o wiary obowiązku
pamięta
gdy gąszczem murowanych kolosów
obraz dzieła został Ci
przysłonięty

***

przetrwa burzę
gdyś Ty wiatrem porywistym

spokojem i dobrocią niezmąconą
okalany

niestrudzenie czuwa
na straży spokoju Twego

niefizycznym objęciem
otuchy dodaje duszy zlęknionej
jego metafizycznym ciepłem
ukojonej

Moje Eldorado

przymykając oczy
myślami kreślę obraz mego Eldorado

pierwotnie obnażoną wizję
wzbogacam o sielankowy szept przyrody

czarno-biały obraz ubarwiam
myśl maczając w palecie
tęczy składników

niczym Hesperydy
stróżuję swej nowonarodzonej jabłoni
ukrytej głęboko
w otchłani swej wyobraźni


Cum debita reverentia

z należytym szacunkiem
odnoszę się do drzew życia

za dorodne owoce
dzięki którym przez moje ciało
potężna siła życia przepływa

z należytym szacunkiem
korzę się przed starcem przygarbionym

za możność nieskończonego czerpania
z inkubatora doświadczenia życiowego
o niemożliwej do oszacowania wartości

z należytym szacunkiem
spoglądam na promienistą postać
w myślach jej dziękując
za stworzenie istnień
z których to różanych plonów mogę korzystać
a w podziękowaniu czcić je

z należytym Im szacunkiem


W hołdzie Encyklopedii

Skarbnica

niczym wszechświat nieskończony
bez dna

episteme drugim jej imieniem

tak pożądana

linii papilarnych zbiorem

naderwana obwoluta
poszarpane kartki
symbolem pragnienia odwiecznego
chcąc nie chcąc
przez każdego z nas
dziedziczonego


Powrót do domu
(wiersz inspirowany powieścią „Widnokrąg” Wiesława Myśliwskiego)


wyrwawszy ją z obawy o istnienie
nostalgiczną wizją powrotu do wspólnego Eldorado

sprawił, iż oczyma wyobraźni
jawiła się mając na sobie wężowe pantofelki
w ręku dzierżąc wężową torebkę

pozwolił wyobraźni ubrać jej rękę
w pięknego Tissota
tak aby jego blask dotrzymywał towarzystwa
iskrom radości mieszkającymi w jej brązowych oczach

niczym magicznym zaklęciem
sprawił, iż
odnalazło ją utracone szczęście

i znów taka piękna, wystrojona
mając u boku swego ukochanego buchaltera
snuła wizje
wspólnego, niezmąconego szczęścia

 

Interpretacja
                            M.
pod maską… przyzwoitości
kryje się chłopiec
młodzieńczą fantazją przepełniony

wytrawny widz od razu dostrzeże w nim…
ewenement

w gąszczu bezbarwnych postaci
kolorem się jawiący
wyjątkowy
bowiem udało mu się zachować swą
Istotę

Usilnie strzegący klucza
do rozwikłania zagadki
samego
Siebie


 

 

 

Elżbieta Żuchowska-Pezda

Urodziła się i mieszka w Mielcu. Jest nauczycielką biologii i przyrody, autorką kilku publikacji pedagogicznych. Od 2009 r. maluje obrazy – jej ulubiona technika to olej i kredka. W sierpniu 2011 r. została laureatką konkursu poetyckiego „NA SKRZYDŁACH IKARA” za wiersz poświęcony swojemu Tacie, natomiast w roku 2013 otrzymała trzecią nagrodę za wiersz pt. „Pożegnanie na lotnisku”. W tym samym roku otrzymała również wyróżnienie za obraz w konkursie „SAMOLOT W OBIEKTYWIE I PALECIE BARW”.

Zadebiutowała w „Artefaktach – Mieleckim Roczniku Literackim Nr 1 (2012), a kolejne wiersze trafiły także do drugiego numeru tego pisma z 2013 roku. 

Jej artystyczne pasje to fotografowanie natury, malowanie kwiatów i pisanie wierszy.
 


Mój Ikar                                      
                                                                  Tacie
Uszczęśliwiał go ryk mieleckich ikarów.
Były muśnięciem jego sensów
Pełne jego delikatnych marzeń
Szalone jego zapałem

Spracowane ręce dopieszczały każdy detal
„Mniej gadania, więcej roboty”
Dzisiaj nad moim sercem fruwają jego marzenia
A uśmiechnięte z przestworzy oczy dodają mi skrzydeł
Które trzepoczą nad popielatym kamieniem.

Tylko czasem Smutek je składa
Żeby znowu usłyszeć
WIĘCEJ ROBOTY. NIE BÓJ SIĘ ŻYĆ

Wiersz nagrodzony I nagrodą w Konkursie Literackim „Na skrzydłach Ikara” -  sierpień 2011 r


Pożegnanie na lotnisku


Uważaj!
Kiedy skończy się ten ubity pas ziemi, już ci nie pomogę.
Jesteś skazany na samotną drogę.

Patrz!
Na końcu tej ścieżki jest twoje nowe życie.
Nie pozwól, żeby oszalałe upadło w niebycie.

Pamiętaj!
Kiedy skończy się ziemia, zachłyśniesz się własną odwagą.
Ale, niech nie zgubi cię pewność siebie i życie ze swadą.

Wiem,
że złota poświata nad Ikaryjskim Morzem przeniknie cię ciepłem i beztroską,
a Ikaria jawić się będzie cudną wyspą, wręcz boską.

Synu,
niech zawsze me myśli cię chronią!
Będę czekał na wieści z duszą utęsknioną.

Wiersz nagrodzony III nagrodą w Konkursie Literackim „Na skrzydłach Ikara” -  sierpień 2013 r.


Tylko raz

Chyba trzymałam się chmury

Wokół mnie sączyła się niebiańska cisza
Sunęłam w ażurowe tunele
Wspinałam się ku pozłacanym szczytom
Ześlizgiwałam na błękitne szlaki cumulusów

Nagle
Droga bez końca dobiegła końca

Serce znowu nabrało przyzwoitości
Krew spoważniała
Tylko dłonie dalej cicho żądały radości

To dobrze, że znów widzę niebo nade mną
Poczekam
Może kiedyś wrócę do ciebie

 


Pas startowy

Cement. Zimna chropowatość.
Za nim kończy się i zaczyna wszystko.

Tam, na końcu, jest początek dla tych, co skończyli z samotnością.
Metalowa kołyska samolotu, choć otula szczelnie, jest zimna i obojętna.

Tam, na końcu, znikną i rozpłyną się smutne wczorajsze dni.
Serwowana przez stewardesy wódka bardzo im pomoże.

Tam, na końcu, jest początek odkrywania nowych twarzy i nowych chwil.
Wypełnioną przeźroczystym powietrzem przyszłość tak łatwo zobaczyć.

Tam, myśli nie chcą zasnąć.

Jak przechytrzyć tam los?



Tuż przed

Dlaczego nie mogę poszybować wyżej?

Te ciągłe uwagi i narzekania:
Uważaj!
Spadniesz!
Nie poradzisz sobie!

Co może mi się stać?

Przecież, jeśli będę się trzymał blisko ziemi, nie zobaczę swoich marzeń!

Już stąd widać, że tam, wyżej, jest tak pięknie!
Wszędzie złoty pył, brokatowe chmury, lśniące iskierki!
I jeszcze do tego wszystkiego, tak przyjemnie ciepło!
Ten słoneczny żar przyciąga niemiłosiernie!

Że marzenia kosztują za dużo?
Że marzenia są niebezpieczne?

Jak można tak zabraniać mi próbowania życia!
Przecież ono i tak do mnie przyjdzie!

 


Sztuka sprzątania

Najpierw biurko.
Trzeba rozgarnąć wczorajszy dzień.
Żeby dostać się do zmęczonych okularów.

Teraz papiery. Dużo papierów.
Na jedną stronę maszerują pilne, na drugą ciężko opadają ważne.
I co dalej?

Teraz półki z książkami.
Uwaga! Zasadzka!
Trzeba omijać te ulubione grzbiety!
Bo skończy się dramatem pośpiesznego czytania!
To grozi bezbolesnym utonięciem
w przepastnych dolinach bystrych rzek czytelniczych wspomnień i wrażeń!

Na szczęście poukładałeś mi życie.
Wchodzę spokojna w twój świat.


Powroty

Wiem czego szukam
Krążę spokojnie
I wracam niecierpliwie
Przecież gdzieś tutaj jestem

Chodzę spokojna w ciepły spełniony dzień
Ciągle zaglądam do kolorowych szyb grodzkiej
Przebiegam wspomnieniem po torach szewskiej

Czekam na to drżenie

Pochłoń mnie maszyno marzeń
Wrzuć mnie we wczorajszy dzień
Zakręć mną na zawsze, bo
Nie chcę już wracać do siebie
Nie chcę tęsknić

Poszukaj mnie może na floriańskiej
 albo krakowiaków i górali
Przecież gdzieś tutaj już jestem, ta wcześniejsza, piękniejsza, szczęśliwsza

Zaklinam się, że znowu tutaj wrócę,
Będę cię ciągle dręczyć
Albo siebie


***

Zawsze go kochałam.

Nawet wtedy, gdy
Nie wiedziałam, że będzie.

Ciągle czułam jego obecność.
Czekałam na niego.

Wiedziałam, że patrzy na mnie,
Że tęskni,
Że chce się przytulić.

I w końcu zjawił się w cudownesłoneczne południe.

Biały puch na szarym dywanie

Tak, zawsze go kochałam
Nawet wtedy, gdy
Nie wiedziałam, że będzie.


Mojej Mamie

Zawsze jest pod telefonem
Zawsze mówi mi „nie przejmuj się”
Zawsze była, nawet, gdy mnie nie było
Zawsze uśmiechem wita i tęsknym spojrzeniem żegna
Zawsze o mnie myśli
Zawsze dba o moje drobiazgi i duże sprawy

Nigdy nie będę w stanie podziękować Jej za wszystko
Niech tylko zawsze będzie


***
Do Teściów

Zrobić ci herbaty?
Może wolisz kawę?
Co chcesz oglądać?
Lubisz ten film?
Co w szkole?
Jak zdrowie taty?
Co u mamusi?

Nie usłyszę już tych pytań
W przyciemnionym świetle gościnnego pokoju

Nie odpowiem

Odpłynął gdzieś gwar
I wesołość okraszana salwami śmiechu

Zniknęła powtarzalność dni

Wokół tylko moje osamotnione odpowiedzi

Nie potrafię Was pożegnać

przez te łzy
 



Beata Pleban

Urodzona 21 czerwca 1971 r. w Żołyni  k. Łańcuta. Absolwentka II Liceum Ogólnokształcącego w Rzeszowie oraz studiów polonistycznych w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Rzeszowie. Mieszka w Radomyślu Wielkim, gdzie także pracuje jako nauczyciel języka polskiego w Szkole Podstawowej im. gen. Wł. Sikorskiego.

Wiersze pisze od najmłodszych lat. Niektóre z nich zostały wydane w antologii „Wiersze radomyskich poetów”. Jest laureatką konkursu literackiego „Na skrzydłach Ikara” ( wiersz „ Już kołyszą mnie”). Lubi opowiadania Bruno Ferrero i teatr. Interesuje się dziennikarstwem. Śpiewa w chórze „Echo” , działającym przy Samorządowym Centrum Kultury i Bibliotek w Radomyślu Wielkim.

Uważa, że poezja jest zwierciadłem, w którym odbija się wszystko to, co kochamy i czym się fascynujemy.




Pozwól mi

Pozwól mi Boże
uczyć, pisać i śpiewać
patrzeć w dziecięce oczy
dłoń w dłoni męża chować
tęsknić za wiosną
uciekać od zmartwień
włos dzielić na czworo
myśleć, wspominać
planować i czekać
pozwól mi Boże
żyć


Moje Westerplatte

Idę pod górę ścieżką stromą
podjętych obowiązków
Walczę o słuszne sprawy,
o które nie sposób nie walczyć
Od powinności moich się nie uchylam
W postanowieniach trwam
Niekiedy myśl się rodzi
by uciec, gdzieś się schować
Ale nie można zdezerterować
Każdy ma w życiu swoje
Westerplatte


Miłość
Dawna miłość
Prosta, skromna, zagubiona
Ta Cecylii i Jana
Ta zbawiona
A dzisiejsza
Szybka, z górnych półek, idealna
Czemu znowu rozwiedziona?


Istnieje taka miłość
Istnieje taka miłość głęboka
Oczekiwaniem serce wypełnia
Jeszcze nie widzi, a już kocha
I duszę dumą przepełnia

Istnieje taka miłość prawdziwa
Co patrzy w oczęta zawsze szczere
Co delikatne rączki w swoich skrywa
I wybaczyć potrafi tak wiele

Istnieje taka miłość radosna
Co rozkwita w uśmiechach na twarzy
Pocałunkami pachnie jak wiosna
I pozwala dziecku ciągle marzyć

Istnieje taka miłość zniewalająca
Co większej już na świecie nie ma
Co wczoraj, dzisiaj, bez końca
Taka miłość matki do córki i syna


Z Tobą
Mężowi
Jak wiele wspólnych wieczorów
Świtów rozbudzonych
Ile ulotnych spojrzeń
Rąk splecionych
W zakamarkach szarości
I w rozkwicie słońca
Jak wiele już lat z Tobą
I oby wiele do końca


Obawa
Drżę jak osika na wietrze
o jutrzejszy dzień
serce zamknięte w rozterce
niespokojny sen
Milionami spóźnionych chwil
idzie przyszłość
twarda jak orzech
wciąż nie do zgryzienia


Dlaczego
Dlaczego tak się stało Boże
Czy tak być musiało
Pytania dzisiaj mnożę
Jaki sens to miało

Odeszli najlepsi z nas
Mądrością, misją, wiarą
Dlaczego znów katyński las
Nie pojmę żadną miarą

Nadzieją czoło me zdobisz
Mimo że dusza się lęka
Ty Boże wiesz, co robisz
Choć po ludzku serce pęka

Na  zawsze
Szczęśliwy, co wolność odkrył
w skrzydłach rozpiętych
Roztańczone jego serce
dusza wniebowzięta

Otulony chmurami unosi się
w bezkresnej przestrzeni
Już ptakom nie zazdrości
nic nie pragnie zmienić

Chciałby tylko chwilę uchwycić
na zawsze, bo ciągle mało
Zbyt to jednak cudowne
by wiecznie trwało


Traviaty pejzaże
W kulisach serce drży
Gdy pierwsze dźwięki słyszę
To wcale mi się nie śni
Już czas rozpocząć grę

Violetty śpiew rozbrzmiewa
Ja tutaj jestem? - tak
I myśl we mnie dojrzewa
Że to szaleństwa smak

Uniesiona Adamka batuta
Piękne solistów twarze
Orkiestry za nutą nuta
Traviaty to pejzaże

Szalony bal aż do świtu
Cudowny pląs Cyganek
Chór matadorów z Madrytu
Scena za sceną wyśpiewane

Na chwałę i cześć miłości
Która do wyrzeczeń zdolną była
Łzę roniąc w samotności
Zranić nie potrafiła

Spotkanie zakochanych
O wspólnej przyszłości marzenia
Skupienie na twarzach zebranych
I szczere widowni wzruszenia

Wątłe ciało chorobie ulega
Przed oczyma życie się przewija
Ostatni czuły gest Alfreda
I nagle wszystko cicho mija

Już czas zakończyć grę
To wcale mi się nie śni
Ostatnie brawa słyszę
A serce ciągle drży


Sumienie
Sumienie nie milkniesz
Gdy wokół hałas nieznośny
Sumienie nie milkniesz
Gdy cisza w uszy kłuje
O sędzio sprawiedliwy!
Ty zawsze pracujesz


Nie zapomnij

Martwisz się, biegniesz, kupujesz co trzeba
By móc żyć na tym świecie
Ziemia jest tylko przystankiem do nieba
Czy pomyślałeś o bilecie?

Danuta Łakomska

Urodzona 10 kwietnia 1956 roku w Mielcu. Ukończyła pedagogikę w WSP Siedlce. Długoletni nauczyciel, instruktor teatralny i animator kultury. Występowała w spektaklach jako aktorka w studenckim teatrze ES i teatrze Dramatycznym w Mielcu. Prowadziła teatr Makulatura przy Robotniczym Centrum Kultury w Mielcu (obecnie SCK Mielec) oraz przez pięć  lat Przegląd Teatrów Lalkowych w Szkole Nr 13 w Mielcu. Należy do Grupy Literackiej „Słowo”, działającej przy Towarzystwie Miłośników Ziemi Mieleckiej im. Władysława Szafera w Mielcu od 2009 roku.

Obecnie przebywa w Anglii. Jej pasje to: teatr, poezja i malarstwo. Tomik „Po drugiej stronie słońca” jest jej pierwszym tomikiem.

 

 

 

 

 

Po tamtej stronie słońca
Po tamtej stronie Słońca wzrastają w miłości piękne dusze. Ziemska miłość wyzwala je i wtedy wnikają do wnętrza ludzi. Budzi się nowe życie z błękitnym spojrzeniem anioła. Świat najpierw mały w objęciach matki i ojca rozciąga się łóżko, pokój podwórko... miasto, kraj, jak ktoś chce to dalej. Poznajemy mnóstwo ludzi podobnych do nas i innych. Na chwilę lub na długo zmieniają nas. Przeżywamy ciągłą hiperbolę wzlotów i upadków. Uczymy się lub nie – na błędach. Radujemy się, lub smucimy czasem – rozpaczamy. Zarabiamy lub nie na tyle, żeby godnie żyć. Kochamy raz...lub nie raz...albo kochamy wyłącznie siebie. Pędzimy ku karierze...lub nie zawracamy sobie tym głowy. Z czasem nasza dusza nabiera barw, które ciągle zmieniają się, lecz w środku tkwi diament wszechświata...dobro .Bez względu na wszystko, lata płyną nieubłaganie i powoli nasz świat zaczyna się zawężać, aż do jednego pomieszczenia, do jednego łóżka. Pozostaje nadzieja, że po tamtej stronie Słońca odnajdziemy to, czego nam zawsze brakowało.

Maj

Śpi w nas
majowy las
subtelny
zapach konwalii
biel pończoch
brzóz
obłapia już sosna
– długimi palcami.
A dębów siła
ramiona otwiera
by przytulić
natychmiast
już teraz.


Poczekam

Niespodziewanie
zaczerpnęłam przejrzystość
oczu Twoich.
Jesteś dobry
i ciepły
jak babciny chleb
– prosto z pieca
na liściu chrzanu.
Ciągle
zbyt gorący
aby jeść
– poczekam.


Wiosna

Wietrzykiem
zabawnie potargana
lekko rumiana
od słońca
wskoczyła przez okno
wprost w firan koronki.
Zapachniało od sadu
kwieciem
świeżą trawą od łąki
a Ona…
lazurem nieba zmęczona
przysiadła
dla odmiany
w fotelu pana Leona.



(wiersz inspirowany obrazem „Wiosna” L. Wyczółkowskiego)


P o p a t rz

Nie widzisz mnie?
Może...
czerwoną sukienkę włożę
i zatańczę
wśród maków na łące.
Nie widzisz mnie teraz?
Chabry z zórz
powybieram
i ułożę mały bukiecik
jego tytuł:
Niebo w fiolecie.
Nie widzisz mnie?
J e s t e m.


Czarne koty

Uśmiechasz się
– szelmowskie oko
robią czarne koty.
Lecz…
jeszcze za wcześnie
na welon czułości
– bo zbyt ciepły jest
dotyk twoich oczu
i za wcześnie jeszcze
na upojne noce
– bo załamać można
białe
porcelanowe jutra.
Kiedyś
gdy czarne koty usną – przyjdę.


Przenikanie

Nie wiem czemu
przenikasz
do mego umysłu i ciała.
W księżycowej pościeli
zasypiam
twoja... cała.


Wzajemność

Otulasz mnie
swą miłością
i jak płaszczem
- chronisz
a ja ci serce daję
ot tak... na dłoni.


Przemoczenie

Poranek
znowu moknie
a ja…
naprawdę nie wiem
dlaczego
razem z deszczem
poczułam Ciebie.
Po włosach
ciepło płyniesz
strużką
za dekolt wpadasz
spodnie kleją się
do mnie
– przemakam.
Ciągle padasz.


Miasteczko

W miasteczku
takim
gdzie deszcz
nie pada
snami
utkane ulice
tajemne myśli
wiatr rozgadał
bo kocha tajemnice.
Woda migoce
barw tysiącem
niebu
kłania się ziemia.
W miasteczku takim
żyją
nasze maleńkie
marzenia.


Niedziela

Rozbitkiem
dnia siódmego
jestem.
Czas... wraca
czułym filmem
– aromatem traw
świerków i jodeł
zniewala
– duszę czaruje
uwodzi minionym
a potem…
skrzeczy sroką
na płocie
– srebrniki liczy.


Babcia

Twoje oczęta
ciekawe mnie
i darowanej gruszki
pulchne paluszki
szarpią owoc
i siwe włosy.
Uśmiech uroczy
mówi...zostań.
Ufnie
przytulasz się.
Serduszko małe
– kocham Cię.


Biedronka

Przyszła
nie wiem skąd
– biedronka.
Po laptopie
pobiegała
taka żwawa
– chociaż mała.
Nie ma słonka
jest biedronka
– pomyślałam.
Poleciała.


Samotność

Gdy już odejdą
znajomi
cichutko
dyskretnie
na palcach
Gdy już ucichnie
gwar po nich
zapraszam
księżyc do tańca.
Pokoju
nieme ściany
wymownym
świadkiem będą,
że w chwili
gdy spadamy
– jesteś ze mną.
Przedświt

Fotografia
jak ze snu.
Ukradkiem
podkradam zorzom
pierwsze
barwy czyste.
Rosa płoży się miękko
perłowym muślinem.
Bezmyślnie
strącam diamenty
uwieszone
w koronkach pajęczyn.
Letni zapach przenika ciało.
Czekam.


Pragnienia

Pod rzęsami
pragnienia
niespodziewanie
zakwitły nenufarem.
Szklista wilgoć
wypełnia
lecz nie budzi
powiek.
W kołysce utkanej
z silnych
ramion twoich
kwiat...
białe skrzydła
anioła.



Kruchość

Alabastrowa waza
– unikat.
Przez nią
przenika
myśl twoja
i dotyk czuły.
Ciepło
wypełnia wnętrze
drażniąc się
ze zmysłami.
A ona...
niezwykle krucha
jest.
Bez oparcia znika.


Intymność

Weź mnie
na wyspę taką
gdzie nikt
nie puka do drzwi.
Tam będzie
tylko lato
słońce
plaża
i my.
Zapomnimy się
całkiem
na tej plaży
nad morzem
przegapimy
wschód słońca.

Znów ktoś puka
- otworzę.


Parne lato

Parne
gorące lato
a Ciebie nie ma.
W myślach
rozmawiam z tobą
- układam cały poemat.
Maliny w słońcu
nabrzmiałe
skwarnym
lipcowym południem
prawie bordowe całe
przyjedź
pachną tak cudnie.
Zaraz burza przeleci
spłynie deszczem
po twarzy.
O malinach
to wtedy
możesz tylko pomarzyć.


Bezsenność

Smutno
samej nocą
żaby rechocą
tęsknie
a niebo gubi gwiazdy.
Wtedy
umierają
najpiękniejsze kwiaty


Szczęście

Szczęście
mieszka w pewności,
że teraz właśnie
oddychamy tak samo.
W zieloności  
rozkwitły
złote kaczeńce
A ja rozmarzona
– tulę różowe obłoki.
Jesteś.


Miłość

Czysta
jak górskie źródło
wypływa
z głębi istnienia
wypełnia
po opuszki palców.
Świat
nie ma znaczenia.
Jesteśmy jednym.


Tatry

Hej... Tatry ukochane
pięknie ośnieżone
i oscypki...
wróciłam
podróże skończone.
Świerki wyniosłe
dumnie
skrzą się w białej szacie
mieni się mroźne niebo
w kremowej poświacie.
A w karczmie
– swojskie jadło
palenisko płonie.
Radość prześwietla żarem
i serca
i dłonie.


Dom

Dom nasz
otwarty na oścież
– okien nie ma i drzwi
przecież
pojawią się goście.
Przy stole ja i Ty
i nasze przyjdą dzieci.
Nigdy nie będzie pusto.
Pierogów nagotuję
z grzybami i z kapustą.
Dom nasz jeszcze surowy
wiatr w nim jedynie gości.


Cisza

Trwam
w motylim kokonie.
Bram
nie wyważam
– bo po co?
Tylko nocą
cisza skowyczy,
tylko... nocą.



Uśmiech

Posypało się z wiśni kwiecie
– biało.
W Polsce radosna wiosna.
Tu słońca mało.
Poorane niebo
przewiązane lazurem włoskim
- pamiętam Bari.
Tak bardzo tęskniłam do Polski.
Uśmiecham się do myśli,
ech... marzenia
Na angielskiej Market Street
– lazur mnie zmienia.


List

Przyszedł
mocno spóźniony
po latach
list
z tamtego świata
i przytulił moją duszę.

Urodzona 19 grudnia 1995 roku w Mielcu. Jest mieszkanką Wadowic Dolnych. Ukończyłam Publiczne Gimnazjum w Wadowicach Górnych w 2011 roku. Obecnie kontynuuje naukę w I Liceum Ogólnokształcącym im. Stanisława Konarskiego w Mielcu. Po maturze zamierza studiować na Uniwersytecie Jagielońskim.

 
Jej wiersze są wynikiem bacznych obserwacji świata.Debiutowała na łamach ogólnopolskiego tygodnika "Victor Gimnazjalista", jej wiersze również były publikowane w mieleckiej "Farze", a także znalazły się w książce pod tytułem „Podajmy rękę historii. Obrazy malowane przeszłością”.
 
Finalistka XX  Ogólnopolskiego Turnieju Jednego Wiersza "O Laur Plateranki" w Sosnowcu oraz zajęła IV miejsce oraz tytuł „POETYCKI EXLIBRIS”  w  IX Ogólnopolskim i Polonijnym Turnieju Poetyckim o "Srebrne Pióro Prezydenta Miasta Mielca" Mielec 2013.

 


Wiersz finałowy XX  Ogólnopolskiego Turnieju Jednego Wiersza „O Laur Plateranki” w Sosnowcu)

***
Miałeś duże dłonie.
Tak duże, że mieścił się w nich mój dom.
Zawsze myślałam, że dom powinien być ciepły, jak zupa.
U nas zbyt często wiało chłodem.
Zawsze chciałam zdrowej miłości.
Nieprzeziębionej, zdrowej.
Z Twoich ust kipiała gwałtowność.
Umierałam z Twojej choroby.
A Ty żyłeś z mojej śmierci.
Pamiętam, jak nazywałeś mnie swoim stworzeniem.
A później zatrwożeniem.
Pamiętam, jak krzyczałam:
"To wyjdź, wyjdź razem z drzwiami."
By później sprzedać się za kilka groszy dnia.
Za jedną chwilę, czy dwie.
Wracałeś głodny.
Wódką się nie najadłeś.
Zawsze Ci powtarzałam, że do sytości potrzebujesz miłości.
A Ty myliłeś miłość ze smutnym pożądaniem.
Odchodziłeś i rzygałeś mną.
I dzisiaj chciałabym Ci powiedzieć, że moja miłość już zapleśniała.
Ale wiem, że i dziś za kilka groszy dnia,
za jedną chwile, czy dwie sprzedałabym się.
I dziś mógłbyś mnie brać garściami i tymi brudnymi rękami,
w których mieści się mój dom.

(IV miejsce oraz tytuł „POETYCKI EXLIBRIS”  w  IX Ogólnopolskim i Polonijnym Turnieju Poetyckim o "Srebrne Pióro Prezydenta Miasta Mielca")

***
łącząc suchość twego naskórka z miękkością mego opuszka
jednym i ustawicznym ruchem palca
rozpostarliśmy na sklepieniu nasze niebo
umiejętnie na nim zamocowaliśmy gwiazdy
o śmiechu dziecka i zapachu potu
wskazujące drogę podczas bolesnych rejsów
przytakiwaliśmy kiwając głowami
że nie dadzą się strącić nawet nam samym

łącząc suchość twego naskórka z miękkością mego opuszka
jednym i ustawicznym ruchem palca rozpostarliśmy słońce
zagłuszające swym chichotem moce błyskawic
płonące z żarliwością podczas rzęsistych ulew
wierzyliśmy, że póki ono daje nam dni
a gwiazdy świecą nocą - niebo nie upadnie

nasze stworzenie świata nastąpiło za jednym poruszeniem
miękkości i suchości opuszka - naskórka

spacerując dziś pod nitką wiszącego nieba
przedzieram się przez zarośnięte ścieżki
słońce nad nimi dawno już zgasło
wrastam w tę ziemię uszami czekającymi na chichot gwiazd
i oczami łaknącymi ich widoku z zamglenia
i pół paluszkiem, pół opuszkiem kurczowo trzymającym się nitki nieba
muskanym przez ostatni dotyk gorących promieni

 (Poniższe wiersze były publikowane w Farze Mieleckiej)

Jezus
odziany w szkarłatną szatę uszytą nitka po nitce i krwinka po krwince
ozdobiony wieńcem różanym
zajmujący trójrożny akacjowy tron
rozpina ramiona jak gdyby chciał objąć cały świat
znany mu od stóp prostytutek po głowy faryzeuszy
obraca w palcach rąk i stóp mosiężne kolce

Jezus staje się królem

białka oczu Ew i Adamów tężeją z osłupienia
ciała rosną od wzbierającego się w nich wstydu
umysły pękają od poznania prawdy

***

Mogłabym tańczyć dla Ciebie boso po śniegu
Gdybyś tylko chciał
To nieważne, że nadchodzi lato
Przecież Cię kocham
Śnieg urośnie

Dwa pantofelki

jest taki piękny księżyc
i piękna noc
jesteś tutaj
dobre i złe wróżki już odleciały
nieważne
jesteś tutaj
mam dwa pantofelki
Ty budujesz zamek z piasku
a ja ślepa liczę cegły
i martwię się czy wystarczy do jutra
już dawno po północy

(Poniższe wiersze były publikowane w ogólnopolskim czasopiśmie młodzieżowym Victor Gimnazjalista)

***
jestem tu sama właściwie
tylko z ciszą niesprzeczne prowadzę dialogi
czuję jak cierpi kostka z bruku
twardo przez nas wydeptana
ja widziałam załamaną matkę
ździebłka rozwietrzonego
słyszałam wiatru drwiący śmiech
zauważyłam jak las gnije
jak na ulicy, nawet te cegły krwiste duszą się
jak pojazd je dumnie zatruwa
wy nie patrzycie na
niewyrastające chwasty
nierozlaną kroplę wody
nawet na poczekaniu
nie mówicie o
niepalących się domach
niezagubionych przedmiotach

przykro mi teraz,
że nikt nie uważał,
gdy ja umierałam

Niechciane fantasy

 Przepraszają za leżący na szafce nóż i prawy policzek
Boją się siadać na krzesłach i kroić chleb
Są ludzie, którzy nie potrzebują fantastyki
Potwory żyją z nimi a wojna wciąż trwa

 

 

 

 

Urodzony 3 października 1939 roku. Emerytowany nauczyciel historii i geografii ze Szkoły Podstawowej Nr 1 im. Władysława Szafera w Mielcu. Członek Grupy Literackiej „Słowo”, działającej przy Towarzystwie Miłośników Ziemi Mieleckiej im. Władysława Szafera w Mielcu.

Autor tomiku ,,Posłuchaj wiatru, posłuchaj” (Mielec 2010). Swoje utwory prezentuje na spotkaniach autorskich, na niniejszej stronie, na portalu www.hej.mielec.pl , w prasie regionalnej oraz w wydawnictwach  Grupy m.in. w almanachach: „W rytmie słowa” (Mielec 2009), „Zanurzeni w słowie” (Mielec 2011), w tomie miast partnerskich „W dalszej i bliższej perspektywie” („Sofern wie nah”) wydanym w 2011, a także w „Artefaktach” – Mieleckim Roczniku Literackim Nr 1 (2012). W roku 2013 wydał swój drugi tomik poezji „Reminiscencje” [więcej].
Zmarł 18 grudnia 2016 roku, pogrzeb śp. Janusza Kapuścińskiego odbył się w środę 21 grudnia 2016 roku w kościele MBNP w Mielcu.


Piwnica pod Baranami

Wino grzane z korzeniami wonnymi
przepijam w piwnicy do baranów kariatyd
spod maski widać zarys ust
błyszczące oczy
ciała rozpalone
brak miejsca na oddalenie
czy przepływ powietrza między materią
bezzębne maszkarony patrzą ze zrozumieniem
burzy się młode wino
ile zachodów słońca trzeba
by stało się starym dobrym Węgrzynem

Róża

Esencja wdzięku
miraż istnienia
efemeryda
wśród flory barw
doznaję lęku
gdy z krzewu cienia
twoja uroda
ostra jak karb
wchodzi w me ciało
kłuje niechcący
gdy innym zmysłem
oglądam cię
czy to jest mało
gdy w krzew kwitnący
piękno z cierpieniem
jednoczy się
płatki twe cudne
wabią i nęcą
zapach przyciąga owady
nas
gdy płatki złudne
wreszcie się skręcą
piękno noc przyjmie
cierpienia czas.

Jesień

Tuż przed dwunastą przyszła jesień
pogodnie cicho i dostojnie
paletę barw za sobą niesie
lecz już bez kwiatów
kwiatów polnych
wyprzedaż lata wszystko zmieni
weszła do żółtych kalendarzy
już wszystko było o jesieni
może nowego coś się zdarzy
przejrzę na oczy potem nagle
obrócę wzrok swój poza siebie
jak stary okręt zwrócę żagle
tam gdzie zobaczyć mógłbym ciebie
pożółkłe kartki znaki lata
wspominać będę nieustannie
już tyle było lat jesieni
ja trwam i pamięć twoja o mnie

Nałęczowski święty

Ławeczki na wzgórzu
ławeczki na wzgórzu „Jabłuszka”
na wzgórzu gdzie brzozy
gdzie brzozy płaczące i dróżka
ta dróżka tak kręta
tak kręta i wąska
i wąska i długa do nieba
tą dróżką tą wąską
szedł żołnierz z Sybiru
jabłuszek mu brakło i chleba
i chleba i ziemi
tej ziemi z brzozami
brzozami krzyżami świętymi
szedł żołnierz polami
polami lasami
lasami dróżkami krętymi

Gdy wrócił krzyż stanął
a obok kapliczka
kapliczka na wzgórzu „Jabłuszka”
gdy jego nie stało
innych tutaj niemało
została kapliczka krzyż i dróżka


Pomnik Chopina

Widzę w bryle wierzby zaklęte nuty
szum wiatru w brązowych szponach
czas stanął w miejscu
jest gdzieś ponad

w wielkości przeplatanej zwątpieniem
trwa sztafeta pokoleń
z pałeczką wartości nieprzemijających
mimo trudów ludzkiego istnienia

jego muzyka
daje wiarę w trwanie

może choć czasem zabije nam mocniej
serce do niej
gdy ją zrozumiemy


Moje miasto

Z topornego cementowego piętra
patrzę na miasto
moje miasto
moje życie
wszystko przelewa się przez mrowisko ruchu
kakofonię dźwięków
migotanie stugębnych barw
przez noc dzień i świt
przez świt dzień i noc
i nowy zmierzch
o zmierzchu w ciszy patrzę przez światło
zamkniętych powiek
na moje miasto
moje życie
ta retrospekcja i introspekcja
nie wychodzą na moją korzyść
coś mi przecieka między palcami
moje miasto
moje życie


Zamek w Lublinie

Ciała poszarpał tlen
pamięć poszarpał czas
kraj już dawno nie ten
i płomień gniewu zgasł
leżeli cicho jak kłody
z niemym tragicznym wyrzutem
nie dano im kubka wody
myśli ich były zatrute
z oddali jutrzenka wolności
pukała do miasta bram
kto nimi plac zamku wymościł
ich strzępy bezwładne
leżą tam
ślady zębów na ciele
palce zgryzione do krwi
jak zwierzęcości wiele
miał ten co wina w nim tkwi


Limba

Posadziłem limbę zielonopalcą
drgają na niej dzwoneczki rosy
kierdel dzwonków cichutkich
sama
mizerna
opuszczona przez swoich
wypatruje halnego
tu w dolinie śle listy szelestem
tęskni
opłakuje ojczysty brzeg
i kamienistą wąską drogę do domu
czasami zamigocze ta sama gwiazda
zaświeci ten sam księżyc
zaszumi we śnie
ten sam zielony las
czasami
zaświeci to samo słońce


***

Kiedyś mówił
że już nie może
nie potrafi jak inni
cieszyć się słońcem
albo tak normalnie
jak inni ludzie
iść w sobotnie popołudnie na spacer
do parku
nad rzekę
w nieznane
ku przygodzie
ku życiu
ku nowemu

Chciałbym napisać o nim wiersz
o człowieku
ale nie mogę
nie potrafię znaleźć rymu
do słowa esperal.


Rozstanie


Pędzi dudni pociąg
w takt bicia serca
jestem sam
słyszałem uderzenia serca czyjegoś
idącego po schodach
jestem nie w swoim domu u obcych
muszę jechać wrócić
jak tam trafić
nikt nie potrafi wskazać drogi
wezmę czajnik łyżkę pomidora
pójdę szukać
dlaczego leżę w trawie
i tak blisko dudni pociąg
jestem nagi
okradziony z myśli
strzępy uczuć
strzępy wspomnień
chęć trwania
jak pięknie śpiewa Beniamino Gili

Doradź czy wysiąść z tego pociągu
lepiej zostań tu bezpieczniej
gdzie pójdziesz
to czego szukasz już nie istnieje

wysiadam
koniec drogi.

Please publish modules in offcanvas position.