Trojanowska Izabela

Izabela Trojanowska – urodziła się 3 grudnia 1980 r. w Mielcu. Mieszka w miejscowości Borowa, niedaleko Mielca. Absolwentka Uniwersytetu Rzeszowskiego na kierunku prawo. Wiersze publikowała początkowo w Internecie, a część z nich znalazła się w cyklicznych antologiach, wydawanych przez portale poetyckie. Z Grupą Literacką „Słowo” związana jest od 2014 r. Jej wiersze ukazały się w Mieleckim Roczniku Literacko-Kulturalnym „Artefakty” (2014, 2015) oraz w miesięczniku literackim „Poezja dzisiaj”. W 2016 r. pojawiła się jej pierwsza książka poetycka pod tytułem „Akt”.


 

 

 

 

 

 

 

 

 

Z czułością

Wsłuchuję się w kroki nieznajomych. Mają inny rytm, prawdziwą

szorstkość i stanowczość wobec ziemi. Prowadzą do ogrodów,

gdzie młode źdźbła traw mają odwagę być najpiękniejsze,
w jasne ganki, sypialnie wchodzących w ciało światłocieni.

Podobno pamięć komórek nie zanika, a jednak zapominają nas.
Łapczywie starty naskórek opada z ust i zmienia się w kurz.
Dłonie wycierasz o spodnie. To takie banalne.
Chowam się, bo w mroku nie widać mokrej twarzy.
Przewracam kartkę, z czułością czytam kolejną zmarszczkę.

***

Jej świat nie walczy o wolność, gdy nazywam go
moim imieniem. Nie opiera się, gdy zamykam
w swojej źrenicy. Ale zostało może okamgnienie
i rozkwitnie we wnętrzach jej dłoni,
chłonnych jak żyzna ziemia wiosną.

W moich snach bywa smukłą topolą. Widzę giętkie ramiona
i sukienki szeleszczące niczym mięte wiatrem liście,
a czasem jest zwinną gazelą i gna bez wysiłku,
ledwo dotykając ziemi. Wtedy ja kurczę się, tak dziwnie,
do bijącego serca albo wrastam w ostatni wspólny brzeg
i jestem światłem latarni.

 

Wspomnienie

 

Tamten dom ma oczy Jana Pawła. Szlachetny zapach
drewna prowadzi od progu i rozwiera skrzydła
szaf, wciąż skrzypiących powojenne melodie.

Skrzętnie schowane skarby nie straciły na wartości.
Zza bram skarbca wychyla się dziewczynka w filcowym,
jaskrawym kapeluszu i zbyt dużych butach na koturnach,
jak dyktuje moda po drugiej stronie muru.

Mogłaby teraz znów przybierać pozy dojrzałej kobiety,
być jasnym tańcem po końcówki włosów, a później
położyć głowę na kolanach i pozwolić nawijać na palce muzykę.

Myślała wtedy, że tamte nieporadne ręce są starsze niż węgiel,
a przecież znały świat za mało. Jednodniowe motyle znikają,
ledwie nauczą się żyć.

 

Z podróży

 

Myślałeś, że będę wcześniej. Wiem, nie było mnie
bardzo długo. W książkach na chwilę odłożonych
zbladły historie, nie potrafiły beze mnie rozwiązać
supełków miłości połowicznie rozkwitłych.

Ogród zuchwale wrastał w ściany i w twoje serce
dzikim winem, wiatr ze wszystkich stron niósł
tę samą wilgoć południa. Bluszcze spinały barki,
a w skroniach krew pulsowała histerycznie.

Ale uwierz, niczego nie mogłam zaplanować.
W podróży dzieją się rzeczy nieprzewidziane.
Jeszcze kolanem domykam walizkę, jeszcze
zatrzymują tamte piosenki i wiersze pachnące miętą.

Księżyc był w pełni może milion razy, jak twoje oczy
nocami. Ja też nie mogłam zasnąć, w palcach obracałam
srebrny pieniądz, kuszący bardziej niż świat
pełnych talerzy i parujących kawą kubków.

Pewnie wychodziłeś na werandę, spojrzeniem łączyłeś
w linie proste wczoraj z dziś, dziś z jutrem.
Wyszeptywałeś mnie z daleka. Valentine, Valentine
odnajdziesz wyspy-łzy na mojej twarzy.


Coraz mocniej odbijam światło. Przypływy powoli
zostawiają słabe falochrony, odsłaniają uda, uwalniają kostki.
Wyjdź naprzeciw, mój cień położy się za chwilę
u twoich stóp.

 

Kamyk

 

Połączy nas kamyk przybłęda, na którym nieomal złamię obcas,
mniej więcej za rok. Uznam, że jest doskonały,
silny i gorący od słońca.
Podniosę, na chwilę zamknę w ręku wszechświat,
po czym upuszczę w miękką trawę.

Kilka miesięcy później, chłopak spod bloku kopnie nim
w chuligana z podwórkowego gangu. Kamyk nie sięgnie celu,
tylko wpadnie pod koła pędzącego auta,
odpryśnie dynamicznie i odbije się od ściany spożywczaka.
Siwy pan we flanelowej koszuli, zamaszystym ruchem,
zamiecie go z chodnika razem z kurzem, wprost pod twoje nogi.

Podniesiesz, bo pomyślisz, że jest doskonały
silny i gorący - pewnie ktoś przed chwilą trzymał go w dłoni.

 

Powrót

 

Nie płacz. Mówiłaś przecież, wszystko zaczyna się i kończy.
Dojrzewamy wolniej niż zboże, wysychamy szybciej niż siano.
Za kilka lat i ja, pierwszy raz, wyśnię ciepłe spichlerze.

Nie dziw się. Nie dalej jak wczoraj tłumaczyłaś,
że jest powietrzem, bo tak samo wypełnia płuca.
Jeszcze chwilę. I będziemy mieć piersi jak solne groty.

Nie bój się. Nie będziesz jedynie synapsą, która zapomniała.
Pustym oczodołem, kością bledszą od słoniowej.
Szlachetny papirus przylgnie znów do ziemi. Stanie się trzciną.
Żywą opowieścią, nie historią.

 

modlitwa człowieka XXI wieku

 

nie pozwól panie spoważnieć za szybko
stać się urzędnikiem mieć m3 i kota
na spółkę z sąsiadem

daj trochę poszaleć pokręcić
światem popędzić
za wiatrem
dobić do kalifornijskich plaż
byle tylko nie wyschnąć w słońcu
jak śliwka bo ta choć słodka
to brzydka

nie dawaj panie na starość
zamiast głowy blaszanego bębna
i brzucha jak kubeł na śmieci
weź śmiercią dobrą
niczym dawna kochanka we śnie
po cichu

i nie każ czekać zbyt długo
bo mam już plany na wieczność

 

deja vu

 

następuję po sobie niezmiennie. co dzień
jabłka na stole czerwienią się, bez wstydu
reklamując właściwy apetyt na życie.
na parapecie szamocą się wróble. przez chwilę
obserwuję ich dzióbki. zawzięcie wystukują odę
do chleba. powszedniego dnia parzę usta kawą,
zostawiam w pośpiechu nieumyty kubek.

później w garście zbieram uściski, w głowie słowa,
gdzieś pomiędzy gubię oddech, kilogramy, siebie.
wracam do przypadkowego nieznajomego uśmiechu.
tracę impet, płynność ruchów, melaninę.
wypełniam się powtórzeniem krwistego zachodu
- czas tłoczy mnie niezmiennie.

następnego ranka jestem wróblem. parzę usta.

 

jaszczurka

 

wieczorami kamienie wąskich uliczek kuszą bose stopy.
wolno oddają ciepło. z ciekawością przesuwam palce
po rozbielonych ścianach, nie dbając o tkliwość tkanki.

on znika czasem w niespodziewanych zaułkach,
albo przysiada na chwilę na małych placach, ale
nawet linie wysokiego ligustru nie przysłonią celu,
więc czekam.

idzie jasny, z ręką podniesioną tak, jakby nie sięgał po łuk,
a chciał tylko włosy odgarnąć ze spoconego czoła.
w ażurowych pergolach drżą bugenwille.
jaszczurki szeleszczą w rozgrzanych krzewach.
napięta skóra boli. najbardziej tuż przed.

chowam twarz w kącicierń,
a morze zawraca do brzegu ud.

przywieram do drzewa.

 

ty który nie śpisz

 

walcz o mnie każdego dnia
za mało mam z Piotra
bym mogła być kamieniem
dla samej siebie

potrzeba mi takiej dłoni
pod którą cichnie sztorm
truchleje biały szkwał
a ja ręce mam pełne niemocy
jak połamane wiosła
dziurawe żagle

wciąż zbyt łatwo przestaję wierzyć
że kiedy dotykam palcami
czoła ramion serca
kolejny raz wypływasz
w otwarte morze

 

nie czas

 

mówili
nie pisz o śmierci
cóż ty dziewczyno o niej wiesz
umarłaś raz czy dwa
ze śmiechu
wstydu
pewnie z miłości

nie wiesz
czy boli ostatni haust
świata
czy boli bardziej
niż mocny mróz w płucach

mijasz ją albo ona ciebie
trącasz ramieniem
w tłumie
może sama zabijasz
nie patrząc pod nogi

nie pisz o śmierci
wiosną
serca młodych liści
masz pod powiekami

nie czas
dopóki myślisz
że w pięści ją zaciskasz
kiedy rodzisz

 

genesis

 

zaczynam o szóstej
najtrudniejsza jest jasność
w tym nadal brakuje mi wprawy
nie wystarczy tylko unieść powieki
odsunąć zasłony
za każdym razem trzeba odnaleźć myśl jak diament
jasny kosmyk włosów dziecka

ziemia staje się moją od pierwszego dotyku
podłogi bosą stopą
po tylu latach stąpam twardo
choć czasem świat chwieje się w posadach
kiedy na chwilę zapominam znanych ścieżek

później kolejny raz kiełkują stuletnie akacje
majestatyczne świerki ciche trawy
bażanty kroczą nieświadome czyjejś obecności
zające wychylają łebki zza krzewów

dzień za dniem mija
jakby liczył po minucie
najdłużej stwarzam zawsze kobiety
kruche silne ciche wrzeszczące
obojętne i matki-teresy
równoległe jak światy

Please publish modules in offcanvas position.