Niziurski Marcin

Drukuj


Marcin Niziurski



Urodził się w Warszawie w 1950 roku. Studia na warszawskiej ASP (grafika artystyczna w pracowni prof. Andrzeja Rudzińskiego) ukończył w 1977 roku. Trzykrotny stypendysta Ministerstwa Kultury i Sztuki. Pomysłodawca i organizator wielu wystaw, spektakli interdyscyplinarnych i plenerów. Uprawia malarstwo olejne i akrylowe, rysunek piórkiem i grafikę artystyczną. Jest autorem ponad stu wystaw indywidualnych w Polsce, Anglii, Australii, Austrii, Francji, Holandii, Japonii, Niemczech, Szwajcarii, Szwecji i na Słowacji; nadto brał udział w wielu wystawach zbiorowych. Jego obrazy, grafiki, rysunki, kompozycje przestrzenne znajdują się w kolekcjach prywatnych i muzeach wielu krajów europejskich oraz Australii, Argentyny, Egiptu, Japonii, Kanady, RPA, USA. Jest również pisarzem i publicystą (głównie krytyka artystyczna i tematyka turystyczna). Opublikował drukiem m. in. zbiór krótkich utworów prozatorskich „Ja” (wyd. Rewasz 1992) oraz powieść „Wszechświat” (wyd. Nowy Świat 2004).

adres internetowy  : Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
strona internetowa : www.mniziurski.free.art.pl


BAGATELKA – DRZEMKA I SŁOŃCE

Wczoraj, w samo południe
drogę sobie do domu skracając,
przemierzałem ściernisko.
Pod smukłym snopem słomy
dojrzałem pulchne słońce.
Leżało wygodnie na boku.
Drzemało.
Jakże było blisko!
Aż mi dech zaparło z wrażenia.

Jednak
rychło chrobot kroków
po rżysku
postawił je na nogi.
Spłoszyło się.
Pierzchło ze ścierni
w błękitne regiony,
żeby miotać bezkarnie
promienne obelgi
pod moim adresem.
Dogonić je,
zawrócić na pole,
zmusić,
by się opalało pospołu ze słomą
na kolor biało złoty
nie mogłem,
albowiem niebo obłoków było pozbawione.

Zatem
rozglądałem się wokół.
Sprawdzałem stogi
oraz snopki.
Omiatałem wzrokiem
nawet zwykłe wiechcie, wiązki, pojedyncze słomki,
by znaleźć,
by ujrzeć kolejne drzemiące,
choćby tylko jedno,
choćby i najmniejsze z istniejących
na tym polu
słońce...

 


CHMURA

Przyrzekłaś
mi
burzę,
wiosenko...

Pod wieczór chmura
– urocza istota
o różanej twarzy –
podeszła ku mnie falą bursztynową
tak nagle,
tak lekko,
że jej życiowy towarzysz
odziany w ciężkie niebo,
przecież niezdolny do pośpiechu
od chwili narodzin,
nadto już nie młodzian
otchłanny,
zadyszał się,
aż zszarzał z zazdrości.
Tych fluktuacji nade mną,
dziwów niespodzianych,
nie starczyło na burzę prawdziwą,
dlatego wielce delikatnie
wziąłem chmurę w oczy
i jąłem płonąć deszczem,
deszczem bursztynowym.
Teraz krążę
– złoty dym, złote krople –
po twym rozległym królestwie,
a ty klaszczesz w dłonie
i rozgrzana szepczesz:
jestem,
więc płoń,
płoń,
proszę...
jeszcze płoń,
jeszcze...


 

FURTKA

Dokoła
zamarły już krzewy,
w drzemkę zapadły drzewa,
zszarzały trawy i zioła,
zwietrzały tak niedawno jakże twarde słowa.
Witalna tu jest nadal tylko róża wiatrów,
które ogród nawiedzą niebawem gromadnie,
jak wróżył w środku lata mój przekupień czasem.
Ostre kolce krzaku
tak znacznie wystrzępiły sukienkę przestrzeni,
że na szycie, naprawy bieżące
nie starcza przędzy marzeń i wspomnień
ani zwyczajnej nitki, lnianej lub konopnej.
W dodatku warunki są nieodpowiednie.
Niemal od tygodnia pada nieprzerwanie.
Wprawdzie kapuśniaczek skrywa
mizerię codzienności,
lecz rozmywa odpowiedzialność
za ogród,
zazwyczaj chłonną jak gąbka,
stabilną niczym grunt
pod stopami.

Wieczór.
Jesteś na prowadzącej do ogrodu dróżce
– przykucnięta, oparta
o mur tuż przy furtce
zamkniętej od środka.
Oczekując mnie w zadumie,
przysypiasz.
Dlatego nie dostrzegasz zwiastuna
mego nadchodzenia
– nagłego błysku gwiazdy
nad garbem horyzontu.

Kluczem rozwieram furtkę na oścież.
Zbliżam się do ciebie ostrożnie,
po troszeczku,
w milczeniu.
Najlżejszym muśnięciem powietrza
zdmuchuję zadumę z twej twarzy
– delikatnie,
do końca,
gdyż jestem przewidujący,
dbały o szczegóły,
uważny.
Oto dlaczego wiatr,
który właśnie z muśnięcia się rodzi,
dla żartu zatrzaśnie furtkę
i odgrodzi różę.

Gdzieś odejdziemy,
zostawiwszy ogród
w świecie osobnym
wyróżniony
ku przeszłości.


LIST

Jest wieczór
– rozmyślasz schylona nad mym cichym listem.
Nagle w dłoniach postrzegasz rozszalałą burzę
– aż kręte, wyboiste od błyskawic niebo,
prowadzące w świata nie odkryte końce.
Odkrywasz krążące po wyrazach ptaki
– kruki nad spadłym między gwiazdy słońcem,
spłakanym, gdyż się stanie księżycem tej nocy –
oraz znak wyryty wśród liter: swe imię.

Jak sądzisz,
dlaczego w obrazie nieba,
przez które przenoszę płomienie strzeliste,
są znaki – słońce, imię i ptaki?
Dlaczego mój świat nierzeczywisty
przesłałem ci listem właśnie takim?


SŁOŃCE

Codziennie
oczy otwieram na oścież
i ciebie witam z nadzieją, wiarą
w twój uśmiech pogodny, słońce,
a ty wisisz nade mną pochmurne
zamknięte na głucho, na ślepo,
niezmiernie zimne, ponure,
jakże niskie,
bez promienia zdatnego do lotu, bez gotowej kropli złota,
złota choćby fałszywego.


Strach skowronka

Jestem taki, że aż strach.

Nikt nie odbierze ci strachu nawet odrobiny.
Śmiało czyń mnie odpowiedzialnym
za wielkooką postać świata.
Za to, że wiatr wieje
i wznieca tumany kurzu.
Że czasem głodno, mroźno,
a kot czyha.
Że dzwonią polne dzwoneczki we mnie.
Że kłaniam się kapeluszem do ziemi
i kwitnę znoszoną purpurą.
Mało który świat dziś zakwita inaczej.
Nie zmienię jego postaci,
ale możesz mnie dotknąć.

Śmiało!
Śmiało!!!

Dobrze, już dobrze, nie denerwuj się!
Zakwitnę nawet prawdziwym bławatkiem,
byle uśmierzyć twój lęk
przed odrobiną obaw o siebie.
Albo sam się stanę strasznie błękitnym niebem
– twym powietrznym światem –
pośmiewiskiem wszystkich straszliwych,
co się zowie, strachów,
tylko zaśpiewaj...

Zaśpiewaj mi, proszę.